niedziela, 21 lutego 2016

Zupa krem z pieczonego czosnku i pora

Mąż przyniósł jakiegoś bakcyla albo innego wirusa do domu. Ja absolutnie nie mogę teraz go złapać (a łapię wszystko namiętnie i ciągle spotykam bezmyślnych ludzi, którzy kichają, kaszlą i nawet nie próbują zasłonić ust, tak jakby chcieli zwyciężyć w konkursie na najdalej zasianego zarazka. Nie wiem gdzie i kiedy ogłoszono taki konkurs, ale na pewno nagrody są cenne, bo ze wszystkich zasmarkanych pasażerów autobusu (a było ich ok. 8) ŻADEN nie zasłonił buzi).

W ramach walki z wiruso-bakcylem zaopatrzylismy się w czosnek, miód, sok malinowy taty, pietruszkę zieloną, dżem z czarnej porzeczki teściowej (jest super - z surowych porzeczek zmiksowanych z cukrem, z wierzchu zalany miodem dla ochrony przed drobnoustrojami, niepasteryzowany - ma dokładnie tyle witanim co na krzaku) oraz jogurty dla uzupełnienia flory bakteryjnej. Już zaraz po śniadaniu kontakt ze mną mógł być niebezpieczny. Wypiłam mleko z miodem i czosnkiem (nie wiem czemu mąż się krzywi) i zjadłam wariację na temat hiszpańskiej pana con tomata (grzanka posmarowana ząbkiem czosnku i kawałkiem pomidora), zamiast pomidora dając miód. Tak wiem, podobno ohydne. Mnie tam smakuje :D

Na obiad postanowiłam zrobić zupę czosnkową, która jak na zawołanie wczoraj wpadła mi w oko na durszlaku na blogu BaBy w kuchni. Bardzo mi się spodobała, bo w sumie niewiele się różni od mojej porowo-ziemniaczanej i uznałam, że dodatek pieczonego czosnku bardzo by do tej zupy pasował. Podczas produkcji nie zerknęłam do przepisu, tylko zrobiłam tak jak swoją, tyle, że zmiksowałam (zwykle tego nie robię) i oczywiście dodałam pieczony czosnek. Efekt bardzo nam sie spodobał. Nawet mój mąż, który nie lubi zup kremów (znam całą rzeszę facetów, którzy nie lubią takich zup, czyżby atawistyczna potrzeba rozszarpywania pożywienia zębami?) powiedział, że pyszna. 

Nie robię bulionu na zapas, więc w mojej zupie są wszystkie warzywa, do miksowania wyjęłam marchewkę, żeby zupa nie miała koloru ścierki, ale już w kawałkach wrzuciłam ją potem z powrotem. Warto wiedzieć, że czosnek po upieczeniu łagodnieje, tak, że cała główka to wcale nie jest dużo.



Składniki:
na wywar warzywny
marchewka
pietruszka
kawałek selera
cebula (dałam 2 małe)
łyżka masła

+ 3 spore ziemniaki pokrojone w kostkę
+ 1 por pokrojony w plasterki
+ główka upieczonego czosnku

rozmaryn, tymianek, sól i pieprz

Sposób przygotowania:
Od główki czosnku odciąć wierzch (nie wiem po co w sumie), główkę opakować w folię aluminiową lub do żaroodpornej miseczki i wsadzić do piekarnika nagrzanego do 180-200 stopni, można przy okazji piec też inne warzywa, np. buraki, dynię, paprykę - ekonomicznie, a takie pieczone są cudne do kanapek, past do chleba itp. Nie mierzyłam czasu, jak reszta składników była gotowa wyjęłam czosnek i był w sam raz. W garnku ugotować marchewkę podzieloną na pół i każde pół wzdłuż na 4, podobnie pietruszkę (tak żeby kawałki były podobnej wielkości) kawałek selera i cebulę, te dałam w całości, ale do miksowania warto je pokroić na mniejsze, sprawiło mi to potem trudność. Dodać łyżkę masła. Gotować do miękkości marchewki i cebuli. Wyjąć marchewkę. Ziemniaki i pora podsmażyć na patelni ok. 5 minut każde, dodać do zupy, pogotować aż ziemniaki zmiękną. Wraz z ziemniakami dodać gałązkę lub 2 rozmarynu i trochę tymianku, dodać upieczony, obrany z łupin czosnek (parzyło w paluchy, ale byliśmy już głodni). Wyłączyć gaz, całość zmiksować na gładko (zostają kawałki rozmarynu co mnie akurat pasuje), dodać marchewkę, sól i pieprz. Ja jeszcze trochę rozwodniłam, bo mąż taką woli, a mnie wszystko jedno ;) Do podania posypałam świeżo młotkowanym pieprzem.

Pychota. Wchodzi na stałe do jadłospisu.

wtorek, 16 lutego 2016

Chleb pszenno - żytni na zakwasie z twarogiem i śmietaną

Miałam ochotę na chleb z nabiałem. Niedawno (przy leniu) kupiliśmy serwatkowy, który nam bardzo smakował, ale też kosztował tyle co naszych 6. Przy każdym kupnym a porządnym chlebie nachodzi mnie taka refleksja, że to się jednak nie opłaca. Chleb ze sklepu za 3 zł może czasem okazać się dobry (nie kupujemy niezjadliwych - czytanie składu obowiązkowe), za to taki, który widać że jest dobry kosztuje powyżej 10 zł. Na blogach chlebowych już wiele razy widziałam wyliczenia, sama też robię orientacyjne i cena bochenka pieczonego w domu to od 2-4 zł, a jakość jak ten za 12... a do tego zapach, przyjemność pieczenia i duma z samodzielnie zrobionego chleba. Nie wiem, chleb coś takiego w sobie ma, że człowiek czuje dumę jak go upiecze. Może to jeszcze ten szacunek do chleba, o jakim naszemu pokoleniu głównie opowiadano, ale i tak jest jakiś ból gdy trzeba wywalić resztkę chleba, albo jakąś niezjedzoną kanapkę. O wiele większy niż przy dajmy na to sałacie. Więc kiedy leń pozwolił się troszkę zwalczyć poszukałam fajnego chleba z dodatkiem nabiału. Wcześniej robiłam tylko Hamelmanowy niemiecki chleb farmerski z jogurtem i chyba coś z maślanką. Pierwszy na drożdżach, drugi pamiętam mgliście ;) Tym razem chleb z serem. Korzystałam z przepisu z bloga Smakowity chleb na którym chleby są genialne i warto tam zajrzeć mimo, że reklamują margarynę (początkowo to mnie zraziło do bloga, ale jak już przełknęłam ten problem, to okazało się, że jest tam naprawdę wiele świetnych przepisów, aż sobie zaobserwowałam tego bloga, żeby nic nie stracić).

Przepis trochę zmodyfikowałam, bo nie miałam serka wiejskiego, który jest w oryginalnym przepisie, dodałam więc 170 g twarogu i dopełniłam śmietaną 12%, bardziej mi to z resztą odpowiada, żeby ser wciągnął się w ciasto, a nie zostały grudki (a innego przepisu, który chyba też jest na tym blogu, nie chciało mi się szukać) zmieniłam też proporcje mąki. W oryginalnym przepisie było 550 pszennej, ja dałam 400 pszennej i 150 żytniej 720. za dużo było pszennej w ostatnim roku czy dwóch, więc mi się w końcu przejadła ;)

Dodatkowa super sprawa, to pieczenie. Nigdy jeszcze nie piekłam chleba częściowo z termoobiegiem i w tak niskiej temp. na początek. Efekt szałowy, jak z garnka, mimo, że piekłam na blasze. Skórka chrupiąca, popękana, wygląda apetycznie i rustykalnie (no naprawdę nie mogę uwierzyć w to co powiedział pan piekarz, że popękane się nie sprzedają, moim zdaniem są najlepsze :))

Dziury też wyszły idealne. :)



Składniki:
150 g aktywnego zakwasu żytniego (dokarmiony wieczorem mąką i wodą i zostawiony w temp. pokojowej)
550 g mąki pszennej (dałam 400 pszennej i 150 żytniej chlebowej)
200 g serka wiejskiego (170 g półtłustego twarogu i łyżka śmietany 12% (potem zjadłam troszkę sera, uzupełniłam brak kroplą maślanki ;))
1,5 łyżeczki soli
300 ml ciepłej wody.

Sposób przygotowania:
Składniki wymieszać. Ja najpierw wymieszałam twaróg ze śmietaną na jednolitą pastę, potem dodałam ją do chleba, dzięki temu nie ma grudek w chlebie. Wymieszać mikserem ok. 5 minut, dalej będzie lepkie, ale siatka glutenowa będzie już wyraźnie widoczna, to znaczy ciasto będzie takie bardziej ciągliwe i elastyczne. Zostawić na 2h do wyrośnięcia. Po tym czasie uformować bochenek i wsadzić do koszyka wyłożonego omączoną ściereczką lub do jakiejś miski celem dalszego rośnięcia. Bochenek do koszyka wrzucić łączeniem do góry, cały koszyk wsadzić do worka, by ciasto nie wysychało i zostawić na dalsze 2h. Nagrzać piekarnik do 220 stopni z termoobiegiem, ścianki spryskać wodą (lub położyć na dnie piekarnika rondel z niewielką ilością wody) po 10 minutach wyjąć rondel, przewietrzyć piekarnik z pary i obniżyć temp. do 200 stopni, dopiekać aż postukany od dołu wyda głuchy odgłos. W oryginalnym przepisie było to 27 minut, u mnie zajęło dłużej ok. 40.

Z podanej proporcji wychodzi 1 duży chleb.

Żeberka w marynacie jerk Jamiego Olivera (test produktu)

Bardzo rzadko korzystamy z gotowców, ale gdy dostaniemy od kogoś gotową przyprawę, a jej skład nie kwalifikuje jej do kosza, w końcu nadchodzi dzień, w którym postanawiamy jej użyć. Tak właśnie było z gotową marynatą firmowaną przez Jamiego Oliviera, których dostaliśmy 3 sztuki i odbywały kwarantannę w szafce chyba od zeszłego Bożego Narodzenia. Marynaty są z suchych przypraw i szczelnie zapakowane, no i ta konkretna składa się głównie z papryki, więc trochę czasu raczej im nie zaszkodziło. Produkt otrzymaliśmy od znajomków z Anglii. Prawdopodobnie niedostępny w Polsce. No i nie wiemy po ile w Anglii, bo to prezent był :)

Nazwa produktu: Jamie Oliver 10 minute marinade: Fiery Jerk Marinade Mix.
Dobre do (umieszczone na etykiecie): kurczaka, wieprzowiny, ryb
Skład: Wędzona papryka, chilli (w sumie 3,5%), czarny pieprz, cayenne (w sumie 2,5%), Pimento (2,5%), Biały pieprz i cynamon (w sumie 1,3%), goździki (0,6%) suszona czerwona i zielona papryka słodka, brązowy cukier, sól morska, zioła (tymianek i oregano), suszona cebula, czosnek w proszku, semolina z pszenicy, sól wędzona (4,6%), starta skórka z cytryny, suszony czosnek, ziarna selera
Dodatkowe informacje: instrukcja przyrządzenia zarówno suchej marynaty jak i mokrej z oliwą i sokiem z cytryny,
Opakowanie: torebka pokryta metalem z zamykaniem (wiadomo, zamknięcie działa pod warunkiem, że nie uwalicie go w przyprawach, ale to standard w tym systemie)

Skład nie jest najgorszy, ale mógłby być lepszy, nie zostało podane jaki procent całości stanowi cukier i sól morska, nie wiem po co tam semolina, w końcu to marynata nie panierka, ale nie ma żadnych antyzbrylaczy, ani dziwnych dodatków więc ogólnie ocena niezła.

W smaku widać, że jakiś kucharz położył na tym rękę (może nawet sam Jamie, oh,ah) bo smak jest dobrze wyważony, spodziewałam się, że mięso będzie paląco ostre po tej całej papryce i pieprzu, a jest super - ostre, ale przyjemnie, tak, że nie trzeba w trybie pilnym robić koktajlu mlecznego na przepitkę ani jeść kilograma sera. Pod koniec pieczenia przed odkryciem naczynia celem zarumienienia całości dodaliśmy troszkę płynnego miodu. Wcześniej spróbowaliśmy marynaty uznając, że nie zaszkodzi, w sumie była to chyba łyżka miodu.



Składniki:
żeberka (u nas niecałe kilo, wyszło na ok. 4 niezbyt duże porcje)
marynata Jamiego
2 łyżki oleju (z pestek winogron)
sok z 1 niedużej cytryny
+ łyżka miodu

Sposób przygotowania:
Żeberka umyć, podzielić wrzucić do naczynia, wlać 2 łyżki oleju, sok z cytryny, wsypać marynatę - nam weszło ok. 3/4 kiedy uznaliśmy, że dość, zostało w sam raz na jakiś szybki obiad. Marynować od 10 minut (info z opakowania) do całej nocy (tyle leżało u nas na balkonie), piec ok. 1h na każdy kg mięsa w temp. 180 stopni. Razem z żeberkami upiekliśmy frytki, ale wymagają jeszcze trochę dopracowania ;)

Ogólne wrażenie całkiem niezłe. Na pewno nie chciałoby mi się w domu robić marynaty z tylu składników, ale też nie dodawałabym do każdej marynaty cukru (jak zerknęłam do pozostałych to jest w każdej, w niektórych wraz z melasą), więc zdecydowanie nie jest to jedzenie na co dzień, ale od czasu do czasu można sobie pozwolić jak nie ma pomysłu na obiad. 

 

poniedziałek, 15 lutego 2016

Biszkoptowe muffiny na białkach

Uwielbiam takie okazje - powalentynkowe śniadanie (w weekend mieliśmy gości, to się troszkę przesunęło świętowanie święta, którego nie świętujemy ;)) a tu w zamrażarce czekają białka do wykorzystania po Tłustym Czwartku. No to kiedy je zużyć jak nie teraz? Wpisałam w durszlakową wyszukiwarkę "6 białek" i rozwinęła mi się pokaźna lista przepisów właśnie z taką ilością. Spodobały mi się lekkie muffiny na białkach. Pewnie dlatego, że miały porzeczki na wierzchu. No cóż, na porzeczki teraz raczej nie sezon, ale robiliśmy w tym roku dżem porzeczkowy. Kiedy białka były już gotowe do robienia piany poszłam do schowka i odkryłam, że dżem porzeczkowy wyszedł. Zrobiliśmy ze trzy partie tego dżemu, ale został zapakowany do pięknych koszy i ofiarowany naszym rodzicom i babci przy naszym ślubie. Nam została zaledwie próbka kontrolna, którą już pożarliśmy. W ogóle jesteśmy mocno zdziwieni naszym pożeractwem. W lecie nie było już miejsca do pakowania przetworów, nawet po zrobieniu koszy (i kolejnych 2-3 miesiącach mieszania w garach), a teraz w naszej mini spiżarce zaczyna prześwitywać dno! No ale z drugiej strony, własnoręcznie wykonane dżemy i pikle to całkiem co innego niż kupne. Przede wszystkim mamy swoje zasady - może być płynne byle nie było słodkie. Tym sposobem mamy całą masę gębę wykrzywiających przetworów. W tym żurawinę do mięsa (bo cukier się skończył i mi się nie chciało lecieć do sklepu), która jak uznałam, świetnie zastąpi w tym przepisie świeże porzeczki :) Mimo to zmniejszyłam ilość cukru (i tak niewystarczająco), no i są, oto one: Muffinki biszkoptowe na białkach. 

Korzystałam z przepisu z bloga: Bo życie ma smak



Składniki:
6-7 białek (u mnie 6)
szklanka mąki tortowej
1 płaska łyżeczka proszku do pieczenia
3/4 szklanki cukru (zdecydowanie za dużo, dałam pół szklanki i to wciąż za dużo jak dla nas)
120 g  rozpuszczonego masła
sok z 1/2 cytryny
+ owoce lub dżem na wierzch

Sposób przygotowania:
Ubić pianę z białek, cały czas ubijając dodać cukier, dodać przesianą mąkę z proszkiem i powolutku wmieszać do całości by nie uszkodzić piany, następnie powolutku dodawać ostudzone roztopione masło i sok z cytryny (ja wlałam sok do masła i wlewałam razem), wymieszać na jednolitą masę, nie za długo by piana nie siadła. Gotowe ciasto wlewać do natłuszczonej formy na muffinki (ja nie używam papilotek, uważam, że za dużo z nimi roboty i przy pakowaniu ciasta i potem, ale jak ktoś chce, oczywiście można wyłożyć formę papilotkami). Na wierzch nałożyć owoce lub dżem (delikatnie, ciasto jest bardzo lekkie i dżem będzie próbował przelecieć na dół - mnie w kilku przeleciał, ale smakuje wciąż tak samo, a ciasto i tak się upiekło). Piec w temp. 170 stopni przez ok. 25-30 min. (do suchego patyczka), ja częściowo studziłam w stygnącym piekarniku, potem ciepłe ale nie gorące wyjęłam na kratkę. Jak to biszkopt lekko opadły po otwarciu drzwiczek, ale dalej są wyższe niż foremka, więc nie ma się do czego przyczepić :D Całkiem pyszne. Pożarliśmy na śniadanie popijając kakao.

wtorek, 9 lutego 2016

Wstrząśnięte nie zmieszane - Rakowicka róg Topolowej

Zachęcona przez Wierną Czytelniczkę zamieszczam kolejną recenzję, tym razem z podobno nowego centrum restauracyjnej aktywności. Ulicy Rakowickiej. Przynajmniej tak twierdzi pan Nowicki. Ja tam szczególnej aktywności nie widzę, raczej w zwijaniu się interesów niż wręcz przeciwnie. Jest tam parę ciekawych adresów, ale ogólnie to pizza i stołówy. Wstrząśnięte zastąpiło istniejące tam poprzednio Ancho. Do poprzednika też lubiłam chodzić, choć po pewnym czasie menu trochę wiało nudą. 

Gdy pierwszy raz weszliśmy do środka to był opad szczęki. Knajpę powiększono dwukrotnie, co jest super, bo powstała dodatkowa sala przy kuchni z normalnymi wysokimi stołami i krzesłami (odpowiednio do jedzenia, nie jakieś tam niskie fotele). Wprawdzie warunki lokalowe powodują, że brak ciągłości wnętrza - pierwsza sala przy drzwiach, potem coś jakby korytarz z barem i druga sala przy kuchni, to jednak ma to wyraźne plusy praktyczne: ja uwielbiam podglądać co się dzieje w kuchni, ale ma to wadę - czasem jednak zapachy kuchenne (nawet niewyczuwalne podczas pobytu) osadzają się na ubraniu. Rozumiem, że może to zniechęcać kogoś, kto w garniturku wyskoczył na lunch. A w okolicy sporo kancelarii prawnych, więc i garniaki przewijają się często. Więc garniak siada w sali pierwszej (do której nie przedostaja się żadne zapachy - niezła wentylacja) i omawia nad lunchem kwestie biznesowe, a ja zasiadam przy kuchni i patrzę kucharzowi na ręce. No dobra, widzę z daleka migającą sylwetkę kucharza, jest tam jednak kawałek przestrzeni.

Menu: zmienia się co ok. 2 tygodnie, karta jest krótka, 2 kartki czego tylko jedna to dania obiadowe, i desery na drugiej napoje (w tym czeskie piwo z browaru kraftowego). Moim zdaniem dla każdego coś miłego dania są różnorodne i wykorzystują polskie tradycyjne składniki np. kasze. Jadłam tam też ozorek w chrzanie (który mimo, że cudownie miękki jakoś wywołał grymasy pana Nowickiego). Jadłam tam już z 10 razy i zawsze dania były świetnie przyrządzone, mięso mięciutkie, ciekawe dodatki. W zasadzie jedyne do czego mogę się przyczepić to talerze z łupka - wiem że to teraz modne, ale ja przychodzę zjeść, a skrobanie sztućcami po chropowatej powierzchni i lęk przed wypadnięciem jedzenia z talerza, może trochę zepsuć posiłek. Jestem pewna, że można poprosić o zamianę łupka na zwykły talerz, bo na zwykłych też podają, tylko że ja zawsze zapominam. Aaa i coś absolutnie genialnego - talerze na zupę! Są ogromne! Talerz jest wielki z taką malusią dziurką na płyn - takie jest pierwsze wrażenie (w sumie chyba w podobnych podają w knajpach spaghetti). A potem jesz i jesz i jesz i końca nie widać. Ja po zupie jestem najedzona po uszy. A zupy naprawdę mają dobre. Nie zawsze w moim stylu, ale wiadomo, nie każdy musi lubić wszystko. Jak raz zrobili jakiś chiński bulion z imbirem i kolendrą mąż był zachwycony i ja też (że wzięłam tą drugą zupę ;)) W Top Chefie mówili, że jakość knajpy poznaje się po zupie. Tą mogę z czystym sercem polecić. Drugich jadłam chyba z 10 i każde było pyszne. Nie znam się, może faktycznie na talerzu za dużo się dzieje (tak argumentował swą niechęć pan Nowicki), ale to co się tam dzieje jest smaczne! Jeśli komuś nie pasuje sosik posmarowany z boku talerza, to naprawdę kompozycja pozwala zjeść bez. A ja do restauracji przychodzę zjeść, nie oglądać talerz. Podobno takie rzeczy to w Tate Modern można oglądać. Moim zdaniem wszystko jest apetyczne, świeże i naprawdę nie mam jednego złego wspomnienia.

Organizowałam w tej knajpie również większe spotkanie, takie powiedzmy pół-oficjalne, nie bankiet na 20 osób, ale tak bliżej 10 z możliwym konfliktem w zakresie kto ma regulować rachunek. Wszystko świetnie się udało, jedzenie wszystkim smakowało, podane prawie równocześnie (zamówiliśmy akurat dwa rodzaje dań jedno wyszło z kuchni chwilkę wcześniej niż drugie, ale różnica akceptowalna). Z obsługą spokojnie można było się dogadać co do kwestii komu ten rachunek podać i wszystko było tak jak ustaliliśmy. Panie pytały nas jak wolimy czy podać coś do picia czy czekamy na oficjalne "otwarcie imprezy", specjalnie dla nas zrobiły małe przemeblowanie gdy okazało się, że jest nas mniej niż miało być. Czuliśmy się dobrze zaopiekowani.

Ceny: max za pojedyncze danie to ok. 35 zł, moim zdaniem stosunek jakości do ceny jest fenomenalny. A, i herbata - coś co dla nas jest bardzo ważne w ocenie knajpy: są czajniczki z fusiastą w torebkach. Także wpadamy tam też na herbatę. Z wielu kawiarni wywiało nas po usłyszeniu, że oferują herbatę w torebkach, a tu i miejsce jest dogodne (np. blisko dworca kolejowego, można zrobić punkt spotkania przed wyjazdem i po przyjeździe) i herbata dobrej jakości.

Z tego co wiem robili tam remont, mam szczerą nadzieję, że knajpa powróci w tej samej szacie, bo w okolicy naprawdę mało miejsc gdzie można dobrze zjeść. Troszkę się boję bo wiadomo jak to z remontami knajp bywa, ale patrząc na panów noszących rury, jest nadzieja, że może faktycznie to tylko jakaś awaria. Na ich facebooku info, że otwierają ok. 14.02., miejmy nadzieję, że się uda, bo mieli otworzyć wcześniej. Trzymam kciuki za Wstrząśnięte, naprawdę fajne miejsce!

piątek, 5 lutego 2016

Przedwojenne pączki Maryi Disslowej

To znaczy te konkretne są całkiem współczesne, dziś smażyłam, z okazji tłustego ... piątku. Oczywiście zamiast robić milion rzeczy, które robić powinnam, ale nic to, tak dawno nie jadłam pączków,a w cukierni była wczoraj taaka kolejka, a w Biedronce był taaaaki skład wyrobu, że po prostu musiałam usmażyć własne. 

Pączuszki są lekkie, w ogóle nie nasiąknięte tłuszczem, tak, że w pierwszej chwili nie czuć, że w ogóle miały styczność z litrem oleju rzepakowego mieszanego ze smalcem. Dodatek łyżki spirytusu do tłuszczu (o dziwo) powoduje, że w smaku pączków w ogóle nie czuć smalcu, a i wyrób nie nasiąka (za to samo odpowiada łyżka alkoholu w samym cieście - w oryginale rum, ale ja jako typowy żeglarz rumu po prostu nie lubię, dałam wódkę). Gorzej nieco pączkowe szaleństwo zniosły moje delikatne podroby, które w przeciwieństwie do mnie od razu wyczuły, że mamy tu tłuszcz do smażenia. Well, well, nawet nie jestem zła - dwa pączki to zdecydowanie wystarczająca ilość, więcej nie trzeba.

Muszę jednak się przyznać, że dolna warstwa to pączkowe brownie, metoda z wrzucaniem chleba i liczeniem do 16 była kompletną klapą. Niby tłuszcz ciągle taaaki zimny, a tu pach, pączki całkiem spalone. Ale, ale - po posypaniu cukrem pudrem praktycznie nie czuć przypalonki, a środek jest cudownie miękki i pyszny. 

Jako nadzienia użyłam dżemu malinowego z początkowych eksperymentów taty z malinami - składa się z samych pestek, do kanapki zupełnie nie pasuje, za to już kilkukrotnie z powodzeniem używałam go do wypieków. Oczywiście róża to nie jest, ale pyszne mimo to, a nie marnujemy jedzenia.



Składniki:
500 g mąki
25-30 dag drożdży świeżych (dałam ok. 40, bo tyle miałam)
6 żółtek (białka zamroziłam na później)
80 g cukru
100 g masła
250 ml ciepłego mleka
szczypta soli (przeoczyłam)
łyżka rumu (dałam wódkę)
skórka otarta z 1 cytryny (nie dałam)
+ tłuszcz do smażenia - u mnie prawie cała kostka smalcu i z pół litra oleju rzepakowego
+ cukier puder lub lukier (cukier puder +woda lub sok z cytryny) do posypania

Sposób przygotowania:
Z drożdży części mleka i kilku łyżek mąki zrobić rozczyn o konsystencji śmietany. Ja dodałam łyżeczkę cukru, by szybciej ruszyło (odstać 15-20 min). Roztopić masło, z żółtek i cukru zrobić kogel-mogel. Wymieszać składniki powoli dodając mąkę, kogel-mogel i stopione masło. Dodać łyżkę rumu (wódki) i wszystko wymieszać. Ja robiłam to mikserem najpierw do żółtek użyłam końcówki do ubijania, a potem po prostu wymieniłam końcówkę na haki do drożdżowego. Używam przedpotopowego ręcznego miksera. Wymieszane ciasto zostawić pod przykryciem aż podwoi objętość, szybko mu poszło - po godzinie wychodziło z miski. Od ciast odrywać kawałki ciasta, rozpłaszczyć w dłoni i na środek wsadzić łyżeczkę dżemu, zlepić jak pieroga, a następnie połączyć końce, tak by pierogowe łączenie znalazło się na dole. Porządnie utoczyć kulkę (im lepiej, tym mniejsza szansa na wypłynięcie nadzienia), odstawić na ok. 20 minut łączeniem na dół. W zasadzie, gdy skończycie lepić ostatniego, to pierwszy już powinien być gotowy. Rozgrzać tłuszcz (tłuszczu musi być tyle by pączki swobodnie pływały nie dotykając dna, dobry jest garnek, bo tłuszcz po wrzuceniu pączków bardzo bulgoce, a tak jesteśmy bezpieczni), dodając do niego po drodze łyżkę spirytusu, raczej do zimnego, dodanie do gorącego sprawi, że cała kuchnia będzie opryskana. Na gorący tłuszcz (temp. ok. 170 stopni) wrzucać pączki, smażyć z każdej strony po 2 minuty, przy czym najpierw stroną bez łączenia pod przykryciem, potem drugą stronę bez pokrywki. Idzie to naprawdę migiem. Gotowe pączki wyłowić łyżką cedzakową (nie może być plastikowa, bo może się stopić) na talerz wyłożony papierowym ręcznikiem, by obciekły z tłuszczu. Posypać cukrem pudrem lub lukrem. Postarać się nie zjeść wszystkich.



Można też pączki piec bez nadzienia i nadziewać szprycą gotowy, gorący jeszcze wyrób. Mnie się wydaje, że szybciej jest od razu nadziać, ale na pewno większe ryzyko, że wyjdą brzydkie i się rozpadną, za to tym przez szprycę nie przejdą owoce, więc trzeba miksować dżem - za dużo zachodu. Ale zwolennicy szprycowania, mają wiele argumentów za swoją metodą :)