wtorek, 20 listopada 2012

Liebster blog

Dziś przy okazji szukania pomysłu na polędwiczki wieprzowe, odpaliłam komputer, a następnie zalogowałam się na swojego blogowego maila, by dać wyraz swojemu zachwytowi nad wyszukanym u Olki z Napadów Szalonego Kucharza przepisem z jabłkami, a tu w skrzynce odbiorczej ze zdumieniem dostrzegłam moją pierwszą blogową nominację - do "Liebster bloga" za przepis na tort szpinakowy. Oczywiście cała chwała należy się autorowi przepisu - Panu Pawłowi Lorochowi i jego świetnej książeczce "Dania na piątki", którą z przyjemnością stosuję nie tylko w piątki. To z tej książeczki mam doskonałe przepisy na nieco bardziej wymyślne dania bez konieczności powiększania garowego stanu posiadania - np. fondue bez garnka do fondue. Gorąco polecam tę pozycję (czysto bezinteresownie, ani autor ani wydawnictwo nie płaci mi za reklamę ;)).

Ogólnie rzecz biorąc nie znoszę łańcuszków, zaproszeń do gier i innych akcji (da się wyłączyć powiadomienia o akcjach na Durszlaku?, tak by the way), ale, że to moja pierwsza nominacja i pytania zadane przez nominującą mnie Moniq Z Chaty Na Końcu Wsi są sympatyczne, to pozwolę sobie na nie odpowiedzieć. Natomiast nie będę nominować innych blogów, jeśli jakiś przepis lub notka zachwyci mnie lub poruszy, na pewno dam temu wyraz w komentarzu.

A oto i pytania:
1. Pomidory czy ogórki ? - w lecie pomidory, w zimie ogórki (choć ogórki w lecie też są pyszne!)
2. Kuchnia francuska czy włoska ?
- włoską jadam częściej, ale jak chcecie przyrządzić mi coś francuskiego, to też chętnie zjem :)
3. Jabłko czy gruszka ?
- oba, chyba że chodzi o jabłka prosto z sadu od pewnej kochanej osóbki i jej równie kochanej rodzinki
4. Na słodko czy na słono ?
- na pikantnie ;)
5. Smak dzieciństwa ?
- wielkanocny chleb drożdżowy mamy (którego już od wieków nie robi), serek ciągniony babci, rogaliki z różą
6. Ulubiony deser ? - kanelki prosto z pieca
, brownie/gorzki tort czekoladowy
7. Czekolada gorzka czy mleczna ?
- niegdyś mleczna, teraz gorzka
8. Kiszone czy konserwowe ? - w zależności od nastroju

9. Truskawki czy maliny ? - mamy późne maliny, nie mam
więc tego dylematu
10. Budyń czy kisiel ?
- w zimie w domu budyń, na rejsie kisiel
11. Ciasto kruche czy drożdżowe ? - generalnie drożdżowe, chyba że to szarlotka babci lub paluchy wiedźmy, dwa boskie przepisy na ciasto kruche :)

A jako, że wróciłam z wakacji to wkrótce coś się pojawi.
to akurat zdjęcie z kwietnia, nowych nie zdążyłam jeszcze zgrać

czwartek, 25 października 2012

Ryba ze szpinakiem w cieście francuskim

Szybkie i efektowne danie. Najwięcej czasu zajmuje w nim... czekanie. Więc sprawdza się w świetnie dni pełne pracy ale raczej działanej w domu. Zdecydowanie nie polecam na 15 minutowe wpadnięcia do domu jak po ogień (i po makaron sojowy/kuskus ;)) Sprawdza się za to na okoliczność gości (zarówno w wersji rybnej jak i każdego innego nadzienia do ciasta). 

Składniki:
filet z ryby - rodzaj obojętny, choć mnie bardziej smakowała sola niż mintaj
szpinak z ulubionymi dodatkami (czooosnek!)
ciasto francuskie
jajko

Sposób przygotowania:
Na patelni obsmażyć kawałki ryby uprzednio posolone i popieprzone (dobrze by chwilę z tą solą i pieprzem poleżały przed smażeniem), w rondelku ugotować szpinak dodając do niego czosnek. Tym razem użyłam mrożonego szpinaku, ale świeży będzie nawet lepszy. Poczekać aż ryba i szpinak wystygną. Gorące mogą rozpuścić ciasto francuskie i zamiast efektownego dania będzie nieapetyczna breja. Rozwinąć ciasto, pokroić na spore kwadraty lub prostokąty (w zależności od tego w jaki kształt chcemy składać ciasteczko. Na połowę nałożyć kawałek ryby i trochę szpinaku, złożyć, dobrze ściskając brzegi. Wierzch pokryć rozkłóconym jajkiem. Piec w piekarniku zgodnie z instrukcją na opakowaniu ciasta.

środa, 24 października 2012

Pikantna zupa z soczewicy

Przepis odkryty przez mojego wujka na ulotce ze stojaka z fasolami w supermarkecie i chyba jedyna potrawa do której używam gotowej kostki. No cóż, jest to jak dotąd najbardziej smakująca mi wersja zupy z soczewicy (osobiście nie przepadam za popularnymi wersjami z pomidorami - soczewica i pomidory - no way!).

Przy okazji jest to jedna z tych potraw, które zdecydowanie lepiej smakują niż wyglądają (szczególnie na zdjęciu - poniżej najlepsza z wielu rób, dalej szału nie robi)

Składniki:
1 cebula
3 kostki wołowe (na 1,5l wody)
ok. 250g czerwonej soczewicy
3-4 ząbki czosnku
2 łyżeczki mielonego kminku

+ oliwa, jogurt naturalny, słodka papryka w proszku

Sposób przygotowania:
Cebulę pokrojoną drobno (u mnie bardzo drobno) podsmażamy na 2 łyżkach oliwy do lekkiego zrumienienia (max. 15 min), zalewamy 1,5l bulionu z kostek (tym razem wlałam do cebuli wrzątek, w którym rozpuściłam kostki - mniej zachodu). Dodać wypłukaną soczewicę, gotować ok. 20 min. lub do czasu aż soczewica zmięknie. Na patelni na łyżce oliwy przesmażyć pokrojony w drobną kostkę czosnek z mielonym kminkiem - kminek wrzucamy na patelnię na końcu, łatwo go spalić. Dorzucamy do gara i gotujemy jeszcze 10 min. Podajemy z kleksem jogurtu naturalnego posypanego papryką.

Przepis mówi o dodaniu soli i pieprzu. No cóż, pieprz może, choć ja nie uważam za konieczny, ale sól nigdy w życiu. Zastanawiam się raczej nad wyizolowaniem nadmiaru soli z kostki ;)

Z uwagi na to że mój jogurt był bliski wynalezienia pisma gdy wyjęłam go z lodówki, użyłam mascarpone. Definitywnie za słodki, ale już twaróg czy tym bardziej śmietana spokojnie dałyby radę w kryzysie (tak sądzę - szkoda, że nie miałam żadnego z nich).

Zupa super rozgrzewa i można ją przygotować nie używając składników świeżych, wymagających zakupów tu i teraz - a czasem się to przydaje :)

czwartek, 18 października 2012

Gdy w lodówce są tylko warzywa

Powoli odchodzi w przeszłość taka zawartość lodówki, ale w sezonie owszem zdarza się. A tym częściej gdy nie ma czasu ani sprzyjających okoliczności dla wychodzenia z domu - albo same warzywa, albo samo coś innego. Tamtym razem zostały warzywa. Żeby się nie nudziło, przyrządzałam na różne sposoby z uwzględnieniem różnych pałętających się po lodówce produktów.

Krótko smażone warzywa z ryżem


Składniki
Papryka
Brokuł świeży
Bakłażan (pozbawiony goryczki - kawałki posypać solą, zostawić, gdy puści sok opłukać)
Cukinia
Kiełki brokuła
Pomidor
ryż - ugotowany pozostały z poprzedniego obiadu
przyprawa tandoori

Sposób przygotowania:
Na patelnię wlać oliwę z wytłoczyn, na dość sporym ogniu, ciągle mieszając smażyć paprykę i brokuła, gdy zmiękną dodać bakłażana i cukinię, dalej intensywnie mieszać, dodać kiełki, mieszać, na sam koniec dodać pomidora (nie lubię ugotowanego pomidora, więc jego pobyt na patelni ograniczam do minimum - jak ktoś lubi, może dłużej), dodać ryż, posypać obficie przyprawą tandoori, solą i pieprzem, można też dodatkowo granulowanym czosnkiem.
Na talerzu można posypać tartym serem żółtym.

Warzywa pod beszamelem

Składniki:
Warzywa jak wyżej, bez pomidora i kiełków
Tymianek i oregano (świeże)
Mąka, mleko, masło + ser żółty, sól, pieprz, czosnek, gałka muszkatołowa, papryka w proszku

Sposób przygotowania:
Brokuła miałam ugotowanego na parze, więc podgotować w wodzie lub na parze, wrzucić do żaroodpornego naczynia wysmarowanego oliwą, wmieszać zioła. 

Przygotować sos: (zawsze robię na oko) łyżka czubata masła - rozpuścić na patelni, na to wrzucić łyżkę czubatą mąki, pomieszać by zrobiła się masa (ewentualnie dodać masła lub mąki) wlać zimne mleko, mieszać do zgęstnienia ciągle gotując na wolnym ogniu. W międzyczasie wrzucić przyprawy. Gotowym sosem zalać warzywa. Piec w temp. 180 stopni ok. 30 min. (generalnie aż będzie gotowe - to typ dania,które zawsze robię na oko).

Lubię czasem zrobić danie wyłącznie na podstawie tego co mam w lodówce. Takie gotowanie, chociaż może nie zawsze super wykwintne wzmaga kreatywność. Zwykle robi się je tak po prostu, żeby na szybko coś zjeść bez potrzeby robienia wrażenia na kimkolwiek (a więc przede wszystkim dla siebie), co pozwala popuścić wodze fantazji. Co z tego, że czasem wyjdzie coś niejadalnego (mnie na szczęście rzadko, raczej coś nie tak dobrego jak bym chciała), skoro czasami wykluje się jakieś naprawdę genialne zestawienie. No i plus plusów na chorobę, brak czasu czy paskudną pogodę - nie trzeba wychodzić z domu :) 

A teraz wybaczcie. Lecę gotować pikantną zupę z soczewicy...

wtorek, 16 października 2012

Prosto z morza - flądra

Wczoraj o poranku udało mi się wrócić ze zlotu drewnianych i stalowych jachtów z duszą "Próchno i rdza 2012", tym razem się uparłam: ryby być muszą. Sprawię, usmażę, tylko pozwólcie je nabyć wprost z kutra.

parada jachtów przez Motławę, foto G.O.
 Moja desperacja była tym większa, że na żadnym z dotychczasowych rejsów morskich mi się to nie udało. A to brak kutrów w okolicy, a to brak porządnej infrastruktury na jachcie i zostały same makarony i ryże z różnymi cosiami. No i się udało. W piątkowy poranek w Helu udałam się wraz z kapitanem do kutra by zamówić ryby. Na dorsza się nie załapaliśmy, pan rybak udawał, że nas nie widzi póki nie sprzedał wszystkiego miejscowym (łącznie z zapakowaniem całej pozostałej ryby dla pana, który dopiero wyłaniał się spoza zabudowań w czasie gdy staliśmy koło kutra już z 10 minut), nie bardzo mnie to obeszło, jako że dorsza nie lubię, ale inni właśnie na niego mieli ochotę, więc trochę łyso.

Nabyta flądra okazała się być najtańszą rybą w naszym życiu. Za 3,5 kg zapłaciliśmy oszałamiającą kwotę 17 złotych polskich, a pan był tak miły, że pozbawił nasze zakupy głów oraz przeważającej części flaków. Dzięki temu przygotowanie ryb do smażenia było prawie przyjemne. 

kutry na Helu, foto: G.O.
Przygotowanie:
Obciąć rybom płetwy, oczyścić z pozostałych flaków, a w przypadku fląder usunąć również kawałki tłuszczu znajdujące się po obu stronach między skórą a żebrami (czy co to tam jest u ryby) - to ważne, bo jest to część absolutnie niezjadliwa, a dla niewprawnego oka wygląda jak kawałek białego mięsa. Trudno się zatem dziwić, że wiele osób nie przepada za flądrami. Ryby wypłukać, zasolić i pozostawić na kilka godzin w garnku. 

zasolone flądry, foto: G.O.
Przy zakupie świeżych z kutra akurat dobrze się składa: nabywa się rano, wtedy też oprawia i soli i w tym stanie czekają na kolację lub późny obiad, kiedy to obtacza się je w mące i smaży na oleju.

Uwaga: 
1. olej do smażenia ma przykryć całą powierzchnię patelni, nie należy bać się, że będzie go za dużo. W tym przypadku to za mało jest problemem.
2. olej ma być gorący. Temperaturę łatwo sprawdzić nasypując szczyptę mąki na tłuszcz - jak zacznie bulgotać można kłaść rybę.
3. smażymy na wolnym ogniu chyba, że ktoś lubi spalone z wierzchu, surowe w środku ;)

Po spełnieniu tych kilku warunków, nie ma szans zepsuć przygotowania ryby.

Ach gdyby tak Kraków leżał nad morzem.

Falafel klasyczny

Hurra, wreszcie się udało! W kolejności chronologicznej: zrobić klasyczny falafel (z ciecierzycy) i ogarnąć się na tyle, żeby wrzucić coś na bloga. Jak już pisałam ogólnie rzecz biorąc cieciorka nie jest jedynym słusznym i koniecznym składnikiem falafla, bo równie dobrze sprawdzają się prawie wszystkie strączkowe (nooo z fasolką szparagową bym nie próbowała).

Poważnym odstępstwem od tytułowej klasyczności było w moim przypadku dodanie zielonej pietruszki zamiast liści kolendry - ale tej ostatniej u mnie w kuchni nie uświadczycie - po prostu jej nie lubię.

Składniki:
250 g cieciorki (u mnie surowa i na oko)
jajko, bułka tarta - opcjonalnie gdy klei się za mało lub za bardzo
cebula,
pietruszka zielona
przyprawy: kumin, chilli, sól, pieprz, czosnek (i/lub ogólnie co wpadnie w ręce w klimacie bliskowschodnim)

Sposób przygotowania:
Wieczorem poprzedniego dnia cieciorkę namoczyć. Do moczenia dodałam kilka ziaren kuminu, w sumie nie wiem po co ;) Po nocnym moczeniu gotujemy ciecierzycę na miękko. Lepiej żeby się rozwalała niż była za twarda, tym bardziej gdy się ma zdechły mikser. Miksujemy, dodajemy cebulkę, pietruszkę, opcjonalnie jajko i bułkę, wsypujemy przyprawy, całość mieszamy i lepimy kuleczki. Gotowe smażymy na tłuszczu delikatnie odwracając, tak by każda strona się zrumieniła. Dla ułatwienia zostawiamy trochę miejsca pomiędzy kuleczkami na patelni. Uwaga! lubią się rozwalać. 

Podajemy z pitą/tortillą i warzywami (tak lubię) lub w inny sposób (w szybkoobiadowej desperacji podałam też raz z kuskusem i raz z makaronem ryżowym :))

A pita była z Biedronki (jeszcze się nie zdarzyło żeby mi wyszła taka jak trzeba), szkoda, że nieobecna w stałej ofercie. Po namyśle jednak stwierdzam, że tortilla lepsza, bo więcej się do niej mieści ;)

piątek, 14 września 2012

Ciągle gotuję!

Chciałabym tylko powiedzieć, że miesięczna nieobecność nie oznacza, że umarłam z głodu, względnie, że postanowiłam przerzucić się na jedzenie w Maku (skoro otwarli kolejnego zaraz koło mojego domu - 5 minut ode mnie i jakieś 2 min. od poprzedniego Maka oraz KFC- czas w "butach"). Cały czas gotuję, pstrykam, jem. Tylko na wrzucanie nie mam czasu. Niedługo całkiem zapomnę czym było to jedzenie, które pyszni się na zdjęciu. Czy to falafel (klasyczny, z bobu czy z soczewicy, a może - o zgrozo! z fasoli), a może mały kotlecik (mięsne - köttbullar, czy rybne z tuńczyka). W każdym razie karta w aparacie się zapełnia, lodówka sukcesywnie pustoszeje. Dziś kończę zajadać falafle - po raz pierwszy klasyczne. Udało mi się w końcu zrobić je z cieciorki! I zabieram się za robienie gulaszu, jako że dni chłodne i comfort food to jest to czego mi trzeba.

A żeby nie być gołosłowną, pokażę co się dzieje, gdy człowiek ma zbyt duże obciążenie umysłowe. Przedstawiam Państwu efekt arbuzowej głupawki.

środa, 15 sierpnia 2012

Sushi

Postanowiłam zmierzyć się z wyzwaniem. A w zasadzie zmierzaliśmy się we dwójkę, no i w sumie z mojego wyzwania wyszło niewiele, albowiem cały ciężar przygotowania wziął na siebie mój współkucharz. Ogólnie rzecz biorąc skorzystanie z gotowego zestawu do sushi jest na pierwszy raz pomysłem wyśmienitym albowiem nie trzeba się martwić kwestią maty bo jest dołączona do każdego zestawu. 

My kupiliśmy zestaw "blue dragon" bo był najtańszy, a o jakości poszczególnych składników i tak nie moglibyśmy się wypowiedzieć. Za 20 sushi-wieczorów, może edytuję tego posta ;) W każdym razie mata z zestawu okazała się być zaskakująco porządna, więc przyda się na wypadek kolejnych edycji. Kolejne zaskoczenie to ryż do sushi w woreczkach. No i dobrze. Odpadła ponoć najbardziej upierdliwa kwestia to znaczy przypalający się ryż, a i tak, mimo woreczka, już we właściwym momencie kleił się wyśmienicie (do wszystkiego ;)) A, za to zdecydowany minus zestawu: tak wasabi jak i sosu sojowego było co kot napłakał i oczywiście brakło.

Zrobiliśmy dwa rodzaje maki: z łososiem i awokado oraz z tuńczykiem i zieloną cebulką. Do zdjęcia przetrwał tylko ten drugi, bo łososiowy był smaczniejszy. Za to z ryżu który pozostał oraz z pozostałego łososia już własnymi rękami zrobiłam nigiri sushi czyli wałek ryżu + plasterek ryby. Ogólnie też nic trudnego.

Wrażenia ogólne z sushi bardzo dobre, można to powtarzać. Aczkolwiek tym razem w zakresie maki nie mam zbyt wielu osobistych doświadczeń, bo głównie zerkałam przez ramię głównemu producentowi oraz robiłam mądre miny. Może następnym razem pomocników przywiąże się do kaloryfera, żeby się nie dorwali do maty :D to napiszę więcej. Albo w związku z tą groźbą jakieś porady pojawią się w komentarzach.


poniedziałek, 23 lipca 2012

Falafel z bobu

Na pomysł, że falafel da się zrobić z każdej rośliny fasolo i grochopodobnej wpadłam już dawno, robiąc swego czasu namiętnie falafel z soczewicy (bo ciecierzycy uświadczyć w pobliskim hipermarkecie nie szło). Niewykluczone, że nawet gdzieś tu się pląta po blogu, gdzieś u jego początków. Sam falafel z bobu napotkałam jednak rok temu w krakowskim Glonojadzie na Placu Matejki, co potwierdziło tylko moje przypuszczenia. I tak dnia pewnego całkiem niedawnego - to znaczy gdzieś w ciągu ostatniego 1,5 miesiąca nabyłam na placu torebkę bobu, ale że wściekle gorąco było to i bób miał się średnio. Ugotowałam dziada wobec tego w całości z zamiarem przerobienia na falafel tego co zostanie, a jak nie zostanie to wyciągnięcia z czeluści szafki soczewicy, bo się krótko gotuje i moczyć nie trzeba. 

Składniki:
 1. bób (albo cokolwiek okołofasolowego w stanie miękkim - z puszki lub po ugotowaniu. Zalecam raczej rozgotowanie niż wręcz przeciwnie, zwłaszcza przy wiekowym sprzęcie)
2. malutka cebula
3. natka pietruszki lub kolendry
4. jajko
5. kumin, papryka w proszku (chilli), sól, pieprz i ogólnie przyprawowy szwarc, mydło i powidło wedle gustu - u mnie dodatkowo zgniecione w moździerzu parę ziaren kolendry, bo liści nie lubię

Ogólnie co źródło to inny zestaw przypraw, więc u mnie co wpadło w ręce z zastrzeżeniem że ma być arabsko i z kuminem na pierwszym planie.

Sposób przygotowania
Bób ugotować na mocno miękko. Obrać z łupek (chyba, że macie malakser to możecie wrzucać jak leci razem z krzakiem ;)) i wpakować do blendera* albo samodzielnie, albo z cebulą i pietruszką, jak wolicie w zakresie konsystencji, można dodać jajko. W niektórych przepisać widziałam dodatek proszku do pieczenia, nie wiem po co więc nie dałam. Z powstałej masy lepić kotleciki, smażyć na oliwie. Podczas smażenia, a zwłaszcza obracania uważać, żeby się nie przywarły za mocno i w związku z tym nie rozleciały, gdyż są bardziej rozwalające się niż jakiekolwiek mięsne kotlety.

Podałam z chlebkiem pita z bloga Tatter, który mi niestety nie wyrósł, podlany ayranem (jogurt, woda, sól) z dodatkiem papryki peperoncino w płatkach.

*Oj płacz był i zgrzytanie zębami w toku przygotowań bo malaksera nie mam, a mikser antyczny. Końcówka tnąca wyła i cierpiała (w środku nocy) i obawiałam się, że zaraz będę musiała strażaków częstować i to kanapkami, bo przecież toto przypomina zieloną cegłę łamaną, w mniejszej skali zamiast czegoś na kształt ciapy. Dodałam jajko - nie pomogło. Wlazłam na krzesło, wydłubałam z szafki antyczny blender (pojemnik z cosiem do nakręcenia na ten sam antyczny mikser), którego w życiu nie używałam, moi antenaci za mojego życia takoż. Z duszą na ramieniu, że teraz to już na 100% wybuchnie przełożyłam półprodukt do blendera partiami i włączyłam. Nie wybuchł, nawet przestał wyć jak potępieniec, więc po dłuższym czasie modlitw przeplatanych bluzgami oraz ocieraniem potu z czoła uzyskałam coś mgliście przypominającego papkę. Jak ktoś ma normalnego sprzęta w rodzaju malaksera zrobi to w parę minut, za to nie napisze thrillera kulinarnego na swoim blogu. Coś za coś. A na urodziny proszę malakser ;)

niedziela, 15 lipca 2012

Marynata bazowa z pekmez

Wybaczcie mi proszę, że nie mogę zostawić za sobą tego wybitnie tureckiego tematu.
Marynatę tą odkryłam dziwnym zrządzeniem losu, kiedy po raz drugi w ciągu ostatniego pół roku włączyłam telewizor (zwykle tego nie robię) i na kanale Travel usłyszałam, że gadają o gotowaniu po Stambulsku. No to zostawiłam. A tam jakaś pani, zdaje się, że słynny szef kuchni, czy coś zaprezentowała marynatę do cebuli, którą to cebulę potem dorzuca się do sałatki. Pekmez, główny składnik marynaty to turecka melasa winogronowa, bardzo popularna tamże. Podobno je się ją często również jako dodatek do chleba po uprzednim wymieszaniu z pastą tahini. Spróbowałam, z chlebem średnie, ale jako dodatek do owsianki, całkiem smaczne :)

Skład:
oliwa z oliwek
ocet winny (pani użyła czerwonego, ja białego, ale ostrego)
pekmez (melasa winogronowa - można użyć innej melasy lub miodu)
cukier (ja nie dałam)

Sposób przygotowana:
Wymieszać wszystkie składniki. Proporcje sprawdzałam organoleptycznie. Pekmezu wyszło mi jakieś dwie łyżki. Cebulę w piórkach wrzucić do marynaty, marynować ok. 15 minut Do sałatki już nie dawałam żadnego sosu, wrzuciłam cebulę i zalałam sałatkę pozostałą marynatą. Uznałam że nadaje się to też jako delikatnie słodkawa marynata do mięsa, taka właśnie bazówka, po dodaniu przypraw też będzie pyszna.

niedziela, 1 lipca 2012

Obiad po stambulsku

Trzeba wreszcie dokończyć wspominanie jedzenia z rejsu, który skończył się sto lat temu, bo kolejka z nowymi przepisami rośnie z każdym dniem. Obawiam się, że już nie pamiętam 3/4 przepisów, które oczywiście zwykle pojawiają się sukcesywnie podczas gotowania. Tak jak ostatni kurczak Miało być coś innego, generalne raczej wege, bo za gorąco na mięcho, ale mi jarzynki zaczęły uciekać z lodówki, to je wszystkie wkroiłam, dorzuciłam udka i tymianek, który bujnie rozrasta się na parapecie, podlałam conieco winem, bo jak wiadomo alkohol dezynfekuje i na pewno wykończyłby te wszystkie stworzonka co się ewentualnie w jarzynkach zalęgły ;) Efekt przeszedł moje oczekiwania - naprawdę nie jestem w stanie zjeść w spokoju, bo z całego pracowego budynku dochodzą mnie zaciekawione zapytania a kto i co je, że tak cudownie pachnie :) Muszę się ukrywać, żeby mi nie zjedli ;)

No ale o tym później, na razie wracamy z nostalgiczną wycieczką do Turcji, bo w końcu, wakacje w pełni, temperatury zdecydowanie nie dla normalnych ludzi, a tu trzeba siedzieć w pracy, a w głowie wciąż wspomnienia z idealnej grecko-tureckiej temperatury w kwietniu, szumu wody (to raczej przy myciu naczyń, wiatr i fala nie w tym rejsie). Ach, rozmarzyłam się.

W ramach więc przypomnienia dziś o ostatnim obiedzie w Stambule. Przyznam, że się szarpnęliśmy i zamiast napychać się w dziwnych barach postanowiliśmy iść do restauracji. Ceny podobne jak w Polsce. Oczywiście trzeba uważać, bo nie jest to do końca jasne co jest w cenie posiłku, a co doliczone (starter w cenie, woda płatna ekstra, za to jakiś dziwny napój w charakterze deseru również w cenie).

Większość naszej grupy bezpiecznie zamówiła kurczaka, natomiast dwie z nas - oczywiście w tym ja - rzuciłyśmy się na jagnięcinę. Pan kelner był bardzo zdziwiony, że nie chcemy jej zamienić na kurczaka w ramach tego samego dania i trzy razy dopytywał czy na pewno jagnięcinę. W ramach przystawki podano wielkiego podpłomyka z, niezwykle popularną w Turcji, czarnuszką, a do tego wyglądające dość dziwnie talerzyki z czymś pomarańczowym. Pan kelner poinstruował nas, że to ser z przyprawami. Mogłabym jeść to codziennie, naprawdę pyszne, choć poza wszechobecną papryką nie mam pojęcia co było w środku i bardzo nad tym boleję.

Ciekawym pomysłem okazało się, obecne w shish-kebabie koleżanki dodanie mięty do grillowania mięsa, na talerzu wyglądała ona średnio taka zielono-brązowa, za to smak genialny. Mój kebab jagnięcy był oficjalnie z bakłażanem i jogurtem, aczkolwiek, albo ten bakłażan był poddawany jakiejś tajemniczej obróbce, albo to jakiś nieznany mi podgatunek albo była to cukinia :D Ale i tak pyszne, a jagnięcina rozpływała się w ustach i po raz kolejny pożałowałam, że u nas taka kiszka z porządnym mięsem. Aktualnie boli mnie to tym bardziej, że w okolicy wołowina tylko gulaszowa, więc zostaje wieprzowina i kurczak. Aaa no i najciekawsze - moja potrawa została podana na metalowym, gorącym talerzu z wytrawioną nazwą restauracji. Oczywiście do każdej potrawy jakiś rodzaj ichniego chlebka, choć w niektórych był oprócz tego jeszcze ryż.

W dalszym ciągu uważam, że kuchnia turecka całkowicie zasłużenie robi światową karierę, chociaż bardzo żałuję, że to przede wszystkim ordynarne kababy, które obok tureckich nawet nie leżały i wspólną mają od biedy nazwę. Turcy by chyba dostali zbiorowego zawału jakby im podać polski kebab wieprzowy ;) Ogólnie dostałam lekkiej zajawki na turecką kuchnię, a przede wszystkim na dodawanie do wszystkiego papryki w płatkach (lub ichniego pieprzu czerwonego) i na jogurt.

W ramach pamiątek oczywiście urządziłam sobie buszowanie po supermarkecie. Kupiłam trochę przypraw, w tym ów pieprz, przyprawę do mięsa, sumak (nie wiem dalej o się z nim robi, ale mamy sumaka w ogródku jako roślinę ozdobną, więc to tak w ramach ciekawostki), pekmez - czyli winogronową melasę, której zastosowania odkrywam sukcesywnie (muszę przetestować marynatę do cebuli na sałatkę, bo brzmi obiecująco), kawę aromatyzowaną mastyksem - ohyda, po doczytaniu się na wikipedii wyszło, że w tamtym rejonie to popularna przyprawa pochodząca z jakiegoś drzewka, w polskiej wiki jednakowoż mastyks widnieje wyłącznie jako składnik werniksu malarskiego. No i tak mniej więcej smakuje - jak coś absolutnie niejadalnego. Poza tym, również w ramach ciekawostki, w związku z tym, że nie było okazji spróbować w wersji normalnej, nabyłam też tradycyjne tureckie zupy w torebkach. Jedyny problem może przedstawiać zjedzenie tego, bo jakoś nawet w warunkach polowych zawsze pichcimy coś względnie normalnego, do czego zupka z torebki raczej się nie kwalifikuje ;)

Oczywiście przypominam, że rejs o którym mowa, to jeden z etapów wyprawy - Jagiellonią dookoła Europy. Jeśli ktoś miałby chęć się wybrać w rejs po Morzu Śródziemnym polskim drewnianym jachtem z polską załogą to szybciutko, szybciutko - na wakacje powoli kończą się miejsca :)

wtorek, 29 maja 2012

Obwarzanek Krakowski?

Ciąg dalszy podróżniczych rozważań kulinarnych. Tym razem o swojskim krakowskim preclu (tak, tak, w życiu nie słyszałam by Krakus nazwał toto obwarzankiem czy też broń boże bajglem ;)). Jak wiadomo precel naukowo nazywany, w związku z techniką produkcji, obwarzankiem jest produktem chronionym przez Unię Europejską oznaczeniem geograficznym. Znaczy to nic innego, jak to, że oryginalnego krakowskiego precla można produkować wyłącznie w Krakowie. Podobnie jak szynkę parmeńską i aceto balsamico di Modena tylko we właściwych regionach Włoch.

Idę więc sobie przez Stambuł, żeby chłonąć wszystkimi zmysłami tą obcą kulturę. Aczkolwiek po doświadczeniach z czasów studiów uznałam, że współcześni ludzie różnią się od siebie wyłącznie nadawanym aktualnie odcinkiem "Mody na sukces", poza tym kulturę medialną (albo jej brak) pochłaniamy dokładnie tą samą. No ale trudno było nie zauważyć śpiewu muezina o poranku. A tu niespodzianka:
Na ulicach, zupełnie jak w domu - budki z preclami. Nawet kolory, takie prawie jak krakowskie (nawet zalecałabym plastykowi miejskiemu zwrócenie uwagi, bo moim zdaniem stambulskie budki prezentują się jednak lepiej niż krakowskie, zwłaszcza w zakresie naszych burych daszków).

Odkrycie nie dawało mi spokoju, czy to takie jak nasze, a może tylko tak wygląda. W końcu udało się sprawdzić organoleptycznie.

No i chciałoby się rzec za Asterixem "wygląd ten sam, smak ten sam". Smakują dokładnie tak jak nasze. Jedyną różnicą jest to, że tradycyjne krakowskie precle, które pamiętam z dzieciństwa (ale kto wie czy one akurat były typowo tradycyjne, w końcu lata 80 XX w. są średnim wyznacznikiem polskiej tradycji kulinarnej) obsypane były makiem lub solą, dopiero potem zaczął wchodzić sezam, inne rodzaje mąki i posypek, tureckie zaś obwarzanki obsypane są bardzo obficie sezamem z każdej strony i chyba z nim również pieczone. Reszta procesu jawi się identycznie, bo smak precla jest jednak charakterystyczny.

Stąd też gdyby Turcja znalazła się w Unii, o co przecież stara się już od lat 70, mogłyby się pojawić problemy z naszym oznaczeniem geograficznym. W końcu gdy zarejestrowano oscypka słowaccy górale zaczęli się burzyć (i chyba słusznie, w końcu region geograficzny i owce nie bardzo przejmują się jakimiś administracyjnymi granicami). 

Z pewnym smutkiem też muszę stwierdzić, że prawdopodobnie to nasz wypiek jest wtórny względem tureckiego, bo jednak o osmańskich wyprawach na Europę słyszeli wszyscy, o krakowskich na Imperium nie słyszałam (no chyba, żeby naszą przyjacielską wizytę jachtem uznać za krakowską inwazję, w końcu jacht z Krakowa, klub z Krakowa i załoga niemal w całości również z Krakowa). Chociaż z drugiej czy to aby nie jest mała inwazja? ;)
Post ten jest oczywiście częścią relacji z wyprawy Jagiellonią dookoła Europy. Przy okazji namawiam na poczytanie bardziej podróżniczych opowieści na temat wyprawy na portalu Tawerna Skipperów w dziale czytelnia.


niedziela, 13 maja 2012

Szału ciału ciąg dalszy

Stambuł. Największe miasto jakie kiedykolwiek widziałam. Już od połowy Morza Marmara zaczęły się zabudowania Stambułu. Otoczeni przez światła miasta całą noc płynęliśmy do umówionej z kolejną załogą mariny w azjatyckiej części Stambułu. Począwszy od Cieśniny Dardanele poprzez całe Morze Marmara towarzyszył nam ogromny ruch. Cytując klasyka: "Ruch prawie jak na słowiańskim targu. Słowianie mają takie targi na stadionach. Znajomy był na placówce, to opowiadał"* Wprawdzie nie rozumieliśmy nic z tego, co nadawały do siebie statki przez UKF-kę (bo robiły to po turecku) ale dało się od czasu do czasu wyłowić słówko jacht. Więc całkiem prawdopodobne, że ostrzegali się nawzajem, że na ich drodze plącze się jakiś jacht :) Nie mieliśmy za bardzo gdzie uciekać - do wyboru, albo ruta dla statków, albo obszar ćwiczeń łodzi podwodnych. Jedną nawet spotkaliśmy, ok. 5 rano przy wejściu do Cieśniny Dardanele i choć my protokolarnie zrobiliśmy salut na banderę, łódź totalnie nas zlekceważyła.
Rano udaliśmy się w pierwszej kolejności pod prysznic ;) a zaraz potem na zwiedzanie azjatyckiej części Stambułu. Miasto ogromnie zatłoczone, samochody parkują w dwóch rzędach wzdłuż ulicy. Te z wewnętrznego to chyba skrzydła mają gdzieś schowane, bo inaczej raczej ciężko wyjechać. Wreszcie docieramy na targ. Po tej stronie sami Turcy, więc i sprzedawcy ciężko radzą w jakimkolwiek obcym języku. Za to ceny w stosunku do tych z części europejskiej niższe o połowę. I oczywiście znacznie mniej ludzi, a sprzedawcy choć zachwalają towar absolutnie nie są nachalni. Tam też udaliśmy się zjeść kebab, zanim opuści nas jeden z kolegów, zdążający (a jakże) na kolejny rejs. Wybraliśmy spośród całej ulicy pełnej knajp, taką, która wydawała się być w miarę tania. Wyglądała zupełnie jak kebab do jedzenia na ulicy. Myliliśmy się. Podobnie jak wszystkie okoliczne restauracje i ta zajmowała całą kamienicę. Ale faktycznie, była tania.
liście winorośli, chciałam kupić, ale bałam się rozkizdrania w bagażu
 












I knajpka. Prawie samoobsługa, to znaczy są tace, jedzenie w papierze, ale kelner też jest :) I wprawdzie znajomość angielskiego u obsługi jest dość słaba to starają się być bardzo pomocni i opowiedzieć nam co takiego jemy. 

Do wyboru kebaby z wołowiną i kurczakiem. Solo, w picie i w tortilli. 
Do picia ayran, ale dla chętnych zamieniony na tutejszą herbatkę. Jeśli ktoś pija mocną herbatkę fusiastą gotowaną w czajniczku to dobrze wie jak smakuje turecki caj :) 
z tyłu chowa się obowiązkowy słoiczek z czerwonym pieprzem

Jako przybranie stołu i podkręcacz smaku na stole słoik z jalapeno (spróbowałam coby nie być gołosłowną).

 A na deser (obecny w niektórych zestawach) jakieś dziwne "coś" uprzejmy pan kelner przy użyciu między innymi języka międzynarodowego (z dużą ilością machania rękami) wytłumaczył nam, że to słodki ser, sami odkryliśmy, że obtoczony w nitkach karmelu oraz posypany czymś zielonym. Owo zielone jako obecne w wielu słodkościach obstawiam jako pistację.
Z uwagi na gigantyczną ilość zdjęć i jeszcze dużo pyszności przed nami, ciąg dalszy nastąpi. A wszystko to w dalszym ciągu jest elementem wyprawy Jagiellonią dookoła Europy.
Przypominam: slajdowisko z rejsu: wtorek godz. 20:00 w siedzibie Krakowskiego Yacht Clubu, ul. Czarnowiejska 32a, Kraków.

* "Asterix i Obelix. Misja Kleopatra"

Turecki szał ciał i uprzęży

Rejsowego gotowania ciąg dalszy. I coraz więcej zaległości z codziennego gotowania. Niestety ostatnio inne zobowiązania mają względem bloga charakter priorytetowy :( Co oczywiście nie oznacza, że przymieram głodem, a raczej nie mam czasu na zbytnie rozpisywanie się. A nie chcę mych czytelników traktować po macoszemu.

Przystanek pierwszy: Canakkale
Znana turecka miejscowość turystyczna, sławna głównie z tego, że znajduje się dokładnie pomiędzy antyczną Troją a Galipoli, miejscem pamięci i spoczynku wielu europejskich żołnierzy. Dla nas był to pierwszy na nasze trasie "port wejścia" to znaczy pierwszy, w którym mogliśmy dokonać odprawy portowej. Dla większości z nas było to całkowicie owe doświadczenie. Żeglując po Unii Europejskiej możemy bez żadnych formalności wpłynąć gdzie tylko chcemy, pod warunkiem, że zanurzenie jachtu nam na to pozwala (w przypadku naszego jachtu, klasy oceanicznej, jest to w małych portach niejaki problem, w wielu bywa za płytko).

Musieliśmy po raz pierwszy od dawna z odpowiedniej szufladki wyciągnąć flagi Międzynarodowego Kodu Sygnałowego i pod prawym salingiem, wraz z turecką banderą gościnną, zawiesić "flagę Q" oznaczającą "potrzebuję odprawy". (na zdjęciu na pierwszym maszcie po prawej stronie, u góry czerwona banderka turecka, pod nią żółta flaga q).

W Canakkale korzystaliśmy z naszych własnych zasobów, ponieważ przez kilka godzin nie mogliśmy się ruszyć z jachtu - jedna osoba wraz z agentem udała się załatwiać odprawę i wizy, nam pozostawało czekać. Na obiad  związku z tym: spaghetti bolognese - jak na warunki nawet podobne do oryginału ;) "z wczoraj" i ryż z jabłkami z dzisiaj. Ponieważ wachta kambuzowa wypadła na mnie to od razu zastrzegłam - nie zjecie tego co zostało, nie robię nowego obiadu. W końcu nawet (a może przede wszystkim) na jachcie nie należy zostawiać jedzenia, bo zbyt wiele może się zmarnować.

Po załatwieniu formalności udaliśmy się na szybki spacer po miasteczku. Okazało się, że Turcy, podobnie jak inne południowe nacje chętnie jedzą na ulicy. Wszędzie roiło się od małych i dużych knajpek oferujących oczywiście miejscowe specjały, milion rodzajów kebabu, kofty, a wszystko to z obowiązkowym towarzystwem ayranu (miejscowego napoju składającego się z jogurtu, wody i soli) i miażdżonego czerwonego pieprzu, którego płatki są częściej spotykane na restauracyjnych stolach niż sól :) I tak po ok. 5 godzinach, w tym paru bezskutecznego oczekiwania na paliwo ("co? chcecie 60 litrów? e, nie to nam się nie opłaca, 360 może byśmy przemyśleli") popłynęliśmy dalej w kierunku Stambułu.

sobota, 5 maja 2012

Jak nie prowiantować jachtu w Grecji

Kolejna migawka z rejsu Ateny-Stambuł najpiękniejszym jachtem na świecie.
s/y Jagiellonia w drodze z Aten na wyspę Lesvos
Do Aten przybyłyśmy koło południa i niezwłocznie udałyśmy się autobusem na jacht. Za 5 euro mogłyśmy się przejechać naszym polskim, swojskim Solarisem, cóż za rozrzutność - atrakcja w Polsce dostępna za 2 złote. Za to pomoc uprzejmej pani Greczynki (z całą pewnością prawniczki - widać to na pierwszy rzut oka) okazała się być bezcenna przy bagażach, kierowcy nie znającym ani pół słowa po angielsku i trzech przystankach oznaczonych "Kalamaki". Strach pomyśleć ile byśmy musiały iść z tobołami, gdyby nie ona, tym bardziej, że tylko jedna z nas była szczęśliwą posiadaczką miękkiej torby z kółkami (i dużymi problemami ze statecznością), bo jak każdy młody żeglarz powinien wiedzieć, sztywne walizki na jachcie są absolutnie zakazane - nie ma gdzie takiego rupiecia wsadzić.

Na miejscu powitał nas "port wielki jak świat", niestety prysznice z ciepłą wodą znajdowały się na drugim końcu tego świata. Na pocieszenie, łazienki znajdujące się w pobliżu, padły ofiarą jakiegoś niedocenionego artysty plastyka. Co oczywiście wcale nie powodowało, że woda była mniej zimna ;) Ogólnie sprawy łazienkowe w marinie cechowały się sporą równowagą - ładna łazienka - zimna woda, paskudna łazienka w kontenerze, która osoby nieodporne raczej zniechęciłaby do wejścia - 200 litrowy bojler ciepłej wody.

No ale wracając do kulinarnego meritum, wiadomo było, że jak tylko się pojawimy, będziemy musiały zrobić zakupy i to z planem na cztery doby płynięcia bez przerwy, rejs nasz był bowiem krótki, a odległość spora, dodatkowo czas zabierały ciągnące się godzinami formalności. I pomyśleć, że Grecja jest w Unii..., gdyby nie brak kontroli paszportowej na lotnisku, w życiu bym w to nie uwierzyła - w tym kontekście unijna swoboda przepływu osób brzmi jak świetny żart - przelotu, przejazdu i przechodu, owszem. Przepływu jakoś nie.

Celem aprowizacji udaliśmy się (wraz z panami z naszej załogi) do pobliskiego Carrefoura. Dwa piętra, wygląd jak w delikatesach, za to jakoś kiepsko z jadalnymi rzeczami na jacht. To znaczy z pewnością dałoby się tam nakarmić grecką rodzinę, za to siedem osób w miarę tanio i w dodatku bezlodówkowo, dość ciężka sprawa, tym bardziej, że jedzenie zupek z torebek szczęśliwie nikomu nawet przez myśl nie przeszło. Generalnie się udało: pomidory w puszkach, pieczarki w puszkach i masę innych rzeczy w puszkach. Chleb tostowy w dużych ilościach - tfu apage, jedliśmy go cały rejs, choć moim zdaniem jest to produkt niejadalny (a zarówno grecki jak i turecki normalny chleb spokojnie wytrzymują parę dni, mimo wyglądu a la francuska bagietka). Dramat przeżyliśmy również przy konserwach: do wyboru łotewskie albo rosyjskie (? - cyrylickie w każdym razie), w łotewskich mięsa do 40%, za to te cyrylickie ponad 80%, tyle tylko, że wołowe smakowały jak karma dla psów (choć z etykietki wynikało, że są na 100% dla ludzi), wieprzowych nie odważyliśmy się tknąć do końca rejsu, zobaczymy co powie kolejna załoga.

zdjęcie z http://en.wikipedia.org/wiki/Mythos_Brewery
Dodatkowo nabyliśmy całkiem dobre piwo i obrzydliwe wino. Znaczy czerwone było mocno przeciętne acz wypijne, za to białe smakowało pleśnią. Szczęśliwie wyparłam z pamięci nazwę tego specjału ;)

Świetnym pomysłem było za to kupienie ravioli, stanowiących dobrą odskocznię od wszechobecnego makaronu z sosem i ryżu z sosem. Naszą mięsną dietę uratowały przywiezione przez część osób suche i próżniowo pakowane wędliny z Polski, które oczywiście nawet w pokojowej temperaturze bez problemu dotrzymały zjedzenia. 

Na pierwszym przystanku - wyspie Lesvos (tak, tak, to nic innego jak Lesbos) zaopatrzyliśmy się w nowe świeże jedzenie, warzywa, normalny chleb (resztki tostowego z Aten zjadła już pewnie kolejna załoga). Chcieliśmy też nabyć pyszne i tanie świeżutkie rybki, niestety obawialiśmy się, że jachtowa nieco szwankująca kuchenka pozwoli się nam nimi cieszyć po jakichś pięciu godzinach, na co nikt nie miał cierpliwości. Kolejna załoga już na szczęście ma nową. Spróbowaliśmy też kolejnego browarniczego specjału - piwa "Fix Hellas", które mimo podejrzanego wyglądu było całkiem w porządku, oraz wina w plastikowej butelce - też całkiem dobrego.
Na wyspie spędziliśmy tylko tyle czasu, ile było konieczne do załatwienia formalności wyjściowych (kolejny port to już Turcja), zakupu odpowiedniej tureckiej banderki i nabycia paliwa (trudno przekonać panów z cysterny, że jacht oldtimer to nie bolid formuły 1 i inaczej się go tankuje). Nie chcieliśmy z resztą zostawać tam dłużej. Port w stolicy wyspy będący portem wejścia-wyjścia strefy Schengen to port rybacki, którego użytkownicy raczej mieszkają w pobliżu, w związku z czym brak tam infrastruktury. Cena zaś, którą zaproponowano nam w hotelu za skorzystanie z łazienki, ostudziła nasz zapał i dobre wychowanie (korzystanie z łazienki jachtowej w porcie nie jest przejawem dobrych manier). Zaopatrzeni w stos papierów i dobre rady na drogę pożeglowaliśmy w stronę cieśniny Dardanelle i nowych formalności w Turcji :) a także dzikiego kulinarnego szału.