wtorek, 29 maja 2012

Obwarzanek Krakowski?

Ciąg dalszy podróżniczych rozważań kulinarnych. Tym razem o swojskim krakowskim preclu (tak, tak, w życiu nie słyszałam by Krakus nazwał toto obwarzankiem czy też broń boże bajglem ;)). Jak wiadomo precel naukowo nazywany, w związku z techniką produkcji, obwarzankiem jest produktem chronionym przez Unię Europejską oznaczeniem geograficznym. Znaczy to nic innego, jak to, że oryginalnego krakowskiego precla można produkować wyłącznie w Krakowie. Podobnie jak szynkę parmeńską i aceto balsamico di Modena tylko we właściwych regionach Włoch.

Idę więc sobie przez Stambuł, żeby chłonąć wszystkimi zmysłami tą obcą kulturę. Aczkolwiek po doświadczeniach z czasów studiów uznałam, że współcześni ludzie różnią się od siebie wyłącznie nadawanym aktualnie odcinkiem "Mody na sukces", poza tym kulturę medialną (albo jej brak) pochłaniamy dokładnie tą samą. No ale trudno było nie zauważyć śpiewu muezina o poranku. A tu niespodzianka:
Na ulicach, zupełnie jak w domu - budki z preclami. Nawet kolory, takie prawie jak krakowskie (nawet zalecałabym plastykowi miejskiemu zwrócenie uwagi, bo moim zdaniem stambulskie budki prezentują się jednak lepiej niż krakowskie, zwłaszcza w zakresie naszych burych daszków).

Odkrycie nie dawało mi spokoju, czy to takie jak nasze, a może tylko tak wygląda. W końcu udało się sprawdzić organoleptycznie.

No i chciałoby się rzec za Asterixem "wygląd ten sam, smak ten sam". Smakują dokładnie tak jak nasze. Jedyną różnicą jest to, że tradycyjne krakowskie precle, które pamiętam z dzieciństwa (ale kto wie czy one akurat były typowo tradycyjne, w końcu lata 80 XX w. są średnim wyznacznikiem polskiej tradycji kulinarnej) obsypane były makiem lub solą, dopiero potem zaczął wchodzić sezam, inne rodzaje mąki i posypek, tureckie zaś obwarzanki obsypane są bardzo obficie sezamem z każdej strony i chyba z nim również pieczone. Reszta procesu jawi się identycznie, bo smak precla jest jednak charakterystyczny.

Stąd też gdyby Turcja znalazła się w Unii, o co przecież stara się już od lat 70, mogłyby się pojawić problemy z naszym oznaczeniem geograficznym. W końcu gdy zarejestrowano oscypka słowaccy górale zaczęli się burzyć (i chyba słusznie, w końcu region geograficzny i owce nie bardzo przejmują się jakimiś administracyjnymi granicami). 

Z pewnym smutkiem też muszę stwierdzić, że prawdopodobnie to nasz wypiek jest wtórny względem tureckiego, bo jednak o osmańskich wyprawach na Europę słyszeli wszyscy, o krakowskich na Imperium nie słyszałam (no chyba, żeby naszą przyjacielską wizytę jachtem uznać za krakowską inwazję, w końcu jacht z Krakowa, klub z Krakowa i załoga niemal w całości również z Krakowa). Chociaż z drugiej czy to aby nie jest mała inwazja? ;)
Post ten jest oczywiście częścią relacji z wyprawy Jagiellonią dookoła Europy. Przy okazji namawiam na poczytanie bardziej podróżniczych opowieści na temat wyprawy na portalu Tawerna Skipperów w dziale czytelnia.


niedziela, 13 maja 2012

Szału ciału ciąg dalszy

Stambuł. Największe miasto jakie kiedykolwiek widziałam. Już od połowy Morza Marmara zaczęły się zabudowania Stambułu. Otoczeni przez światła miasta całą noc płynęliśmy do umówionej z kolejną załogą mariny w azjatyckiej części Stambułu. Począwszy od Cieśniny Dardanele poprzez całe Morze Marmara towarzyszył nam ogromny ruch. Cytując klasyka: "Ruch prawie jak na słowiańskim targu. Słowianie mają takie targi na stadionach. Znajomy był na placówce, to opowiadał"* Wprawdzie nie rozumieliśmy nic z tego, co nadawały do siebie statki przez UKF-kę (bo robiły to po turecku) ale dało się od czasu do czasu wyłowić słówko jacht. Więc całkiem prawdopodobne, że ostrzegali się nawzajem, że na ich drodze plącze się jakiś jacht :) Nie mieliśmy za bardzo gdzie uciekać - do wyboru, albo ruta dla statków, albo obszar ćwiczeń łodzi podwodnych. Jedną nawet spotkaliśmy, ok. 5 rano przy wejściu do Cieśniny Dardanele i choć my protokolarnie zrobiliśmy salut na banderę, łódź totalnie nas zlekceważyła.
Rano udaliśmy się w pierwszej kolejności pod prysznic ;) a zaraz potem na zwiedzanie azjatyckiej części Stambułu. Miasto ogromnie zatłoczone, samochody parkują w dwóch rzędach wzdłuż ulicy. Te z wewnętrznego to chyba skrzydła mają gdzieś schowane, bo inaczej raczej ciężko wyjechać. Wreszcie docieramy na targ. Po tej stronie sami Turcy, więc i sprzedawcy ciężko radzą w jakimkolwiek obcym języku. Za to ceny w stosunku do tych z części europejskiej niższe o połowę. I oczywiście znacznie mniej ludzi, a sprzedawcy choć zachwalają towar absolutnie nie są nachalni. Tam też udaliśmy się zjeść kebab, zanim opuści nas jeden z kolegów, zdążający (a jakże) na kolejny rejs. Wybraliśmy spośród całej ulicy pełnej knajp, taką, która wydawała się być w miarę tania. Wyglądała zupełnie jak kebab do jedzenia na ulicy. Myliliśmy się. Podobnie jak wszystkie okoliczne restauracje i ta zajmowała całą kamienicę. Ale faktycznie, była tania.
liście winorośli, chciałam kupić, ale bałam się rozkizdrania w bagażu
 












I knajpka. Prawie samoobsługa, to znaczy są tace, jedzenie w papierze, ale kelner też jest :) I wprawdzie znajomość angielskiego u obsługi jest dość słaba to starają się być bardzo pomocni i opowiedzieć nam co takiego jemy. 

Do wyboru kebaby z wołowiną i kurczakiem. Solo, w picie i w tortilli. 
Do picia ayran, ale dla chętnych zamieniony na tutejszą herbatkę. Jeśli ktoś pija mocną herbatkę fusiastą gotowaną w czajniczku to dobrze wie jak smakuje turecki caj :) 
z tyłu chowa się obowiązkowy słoiczek z czerwonym pieprzem

Jako przybranie stołu i podkręcacz smaku na stole słoik z jalapeno (spróbowałam coby nie być gołosłowną).

 A na deser (obecny w niektórych zestawach) jakieś dziwne "coś" uprzejmy pan kelner przy użyciu między innymi języka międzynarodowego (z dużą ilością machania rękami) wytłumaczył nam, że to słodki ser, sami odkryliśmy, że obtoczony w nitkach karmelu oraz posypany czymś zielonym. Owo zielone jako obecne w wielu słodkościach obstawiam jako pistację.
Z uwagi na gigantyczną ilość zdjęć i jeszcze dużo pyszności przed nami, ciąg dalszy nastąpi. A wszystko to w dalszym ciągu jest elementem wyprawy Jagiellonią dookoła Europy.
Przypominam: slajdowisko z rejsu: wtorek godz. 20:00 w siedzibie Krakowskiego Yacht Clubu, ul. Czarnowiejska 32a, Kraków.

* "Asterix i Obelix. Misja Kleopatra"

Turecki szał ciał i uprzęży

Rejsowego gotowania ciąg dalszy. I coraz więcej zaległości z codziennego gotowania. Niestety ostatnio inne zobowiązania mają względem bloga charakter priorytetowy :( Co oczywiście nie oznacza, że przymieram głodem, a raczej nie mam czasu na zbytnie rozpisywanie się. A nie chcę mych czytelników traktować po macoszemu.

Przystanek pierwszy: Canakkale
Znana turecka miejscowość turystyczna, sławna głównie z tego, że znajduje się dokładnie pomiędzy antyczną Troją a Galipoli, miejscem pamięci i spoczynku wielu europejskich żołnierzy. Dla nas był to pierwszy na nasze trasie "port wejścia" to znaczy pierwszy, w którym mogliśmy dokonać odprawy portowej. Dla większości z nas było to całkowicie owe doświadczenie. Żeglując po Unii Europejskiej możemy bez żadnych formalności wpłynąć gdzie tylko chcemy, pod warunkiem, że zanurzenie jachtu nam na to pozwala (w przypadku naszego jachtu, klasy oceanicznej, jest to w małych portach niejaki problem, w wielu bywa za płytko).

Musieliśmy po raz pierwszy od dawna z odpowiedniej szufladki wyciągnąć flagi Międzynarodowego Kodu Sygnałowego i pod prawym salingiem, wraz z turecką banderą gościnną, zawiesić "flagę Q" oznaczającą "potrzebuję odprawy". (na zdjęciu na pierwszym maszcie po prawej stronie, u góry czerwona banderka turecka, pod nią żółta flaga q).

W Canakkale korzystaliśmy z naszych własnych zasobów, ponieważ przez kilka godzin nie mogliśmy się ruszyć z jachtu - jedna osoba wraz z agentem udała się załatwiać odprawę i wizy, nam pozostawało czekać. Na obiad  związku z tym: spaghetti bolognese - jak na warunki nawet podobne do oryginału ;) "z wczoraj" i ryż z jabłkami z dzisiaj. Ponieważ wachta kambuzowa wypadła na mnie to od razu zastrzegłam - nie zjecie tego co zostało, nie robię nowego obiadu. W końcu nawet (a może przede wszystkim) na jachcie nie należy zostawiać jedzenia, bo zbyt wiele może się zmarnować.

Po załatwieniu formalności udaliśmy się na szybki spacer po miasteczku. Okazało się, że Turcy, podobnie jak inne południowe nacje chętnie jedzą na ulicy. Wszędzie roiło się od małych i dużych knajpek oferujących oczywiście miejscowe specjały, milion rodzajów kebabu, kofty, a wszystko to z obowiązkowym towarzystwem ayranu (miejscowego napoju składającego się z jogurtu, wody i soli) i miażdżonego czerwonego pieprzu, którego płatki są częściej spotykane na restauracyjnych stolach niż sól :) I tak po ok. 5 godzinach, w tym paru bezskutecznego oczekiwania na paliwo ("co? chcecie 60 litrów? e, nie to nam się nie opłaca, 360 może byśmy przemyśleli") popłynęliśmy dalej w kierunku Stambułu.

sobota, 5 maja 2012

Jak nie prowiantować jachtu w Grecji

Kolejna migawka z rejsu Ateny-Stambuł najpiękniejszym jachtem na świecie.
s/y Jagiellonia w drodze z Aten na wyspę Lesvos
Do Aten przybyłyśmy koło południa i niezwłocznie udałyśmy się autobusem na jacht. Za 5 euro mogłyśmy się przejechać naszym polskim, swojskim Solarisem, cóż za rozrzutność - atrakcja w Polsce dostępna za 2 złote. Za to pomoc uprzejmej pani Greczynki (z całą pewnością prawniczki - widać to na pierwszy rzut oka) okazała się być bezcenna przy bagażach, kierowcy nie znającym ani pół słowa po angielsku i trzech przystankach oznaczonych "Kalamaki". Strach pomyśleć ile byśmy musiały iść z tobołami, gdyby nie ona, tym bardziej, że tylko jedna z nas była szczęśliwą posiadaczką miękkiej torby z kółkami (i dużymi problemami ze statecznością), bo jak każdy młody żeglarz powinien wiedzieć, sztywne walizki na jachcie są absolutnie zakazane - nie ma gdzie takiego rupiecia wsadzić.

Na miejscu powitał nas "port wielki jak świat", niestety prysznice z ciepłą wodą znajdowały się na drugim końcu tego świata. Na pocieszenie, łazienki znajdujące się w pobliżu, padły ofiarą jakiegoś niedocenionego artysty plastyka. Co oczywiście wcale nie powodowało, że woda była mniej zimna ;) Ogólnie sprawy łazienkowe w marinie cechowały się sporą równowagą - ładna łazienka - zimna woda, paskudna łazienka w kontenerze, która osoby nieodporne raczej zniechęciłaby do wejścia - 200 litrowy bojler ciepłej wody.

No ale wracając do kulinarnego meritum, wiadomo było, że jak tylko się pojawimy, będziemy musiały zrobić zakupy i to z planem na cztery doby płynięcia bez przerwy, rejs nasz był bowiem krótki, a odległość spora, dodatkowo czas zabierały ciągnące się godzinami formalności. I pomyśleć, że Grecja jest w Unii..., gdyby nie brak kontroli paszportowej na lotnisku, w życiu bym w to nie uwierzyła - w tym kontekście unijna swoboda przepływu osób brzmi jak świetny żart - przelotu, przejazdu i przechodu, owszem. Przepływu jakoś nie.

Celem aprowizacji udaliśmy się (wraz z panami z naszej załogi) do pobliskiego Carrefoura. Dwa piętra, wygląd jak w delikatesach, za to jakoś kiepsko z jadalnymi rzeczami na jacht. To znaczy z pewnością dałoby się tam nakarmić grecką rodzinę, za to siedem osób w miarę tanio i w dodatku bezlodówkowo, dość ciężka sprawa, tym bardziej, że jedzenie zupek z torebek szczęśliwie nikomu nawet przez myśl nie przeszło. Generalnie się udało: pomidory w puszkach, pieczarki w puszkach i masę innych rzeczy w puszkach. Chleb tostowy w dużych ilościach - tfu apage, jedliśmy go cały rejs, choć moim zdaniem jest to produkt niejadalny (a zarówno grecki jak i turecki normalny chleb spokojnie wytrzymują parę dni, mimo wyglądu a la francuska bagietka). Dramat przeżyliśmy również przy konserwach: do wyboru łotewskie albo rosyjskie (? - cyrylickie w każdym razie), w łotewskich mięsa do 40%, za to te cyrylickie ponad 80%, tyle tylko, że wołowe smakowały jak karma dla psów (choć z etykietki wynikało, że są na 100% dla ludzi), wieprzowych nie odważyliśmy się tknąć do końca rejsu, zobaczymy co powie kolejna załoga.

zdjęcie z http://en.wikipedia.org/wiki/Mythos_Brewery
Dodatkowo nabyliśmy całkiem dobre piwo i obrzydliwe wino. Znaczy czerwone było mocno przeciętne acz wypijne, za to białe smakowało pleśnią. Szczęśliwie wyparłam z pamięci nazwę tego specjału ;)

Świetnym pomysłem było za to kupienie ravioli, stanowiących dobrą odskocznię od wszechobecnego makaronu z sosem i ryżu z sosem. Naszą mięsną dietę uratowały przywiezione przez część osób suche i próżniowo pakowane wędliny z Polski, które oczywiście nawet w pokojowej temperaturze bez problemu dotrzymały zjedzenia. 

Na pierwszym przystanku - wyspie Lesvos (tak, tak, to nic innego jak Lesbos) zaopatrzyliśmy się w nowe świeże jedzenie, warzywa, normalny chleb (resztki tostowego z Aten zjadła już pewnie kolejna załoga). Chcieliśmy też nabyć pyszne i tanie świeżutkie rybki, niestety obawialiśmy się, że jachtowa nieco szwankująca kuchenka pozwoli się nam nimi cieszyć po jakichś pięciu godzinach, na co nikt nie miał cierpliwości. Kolejna załoga już na szczęście ma nową. Spróbowaliśmy też kolejnego browarniczego specjału - piwa "Fix Hellas", które mimo podejrzanego wyglądu było całkiem w porządku, oraz wina w plastikowej butelce - też całkiem dobrego.
Na wyspie spędziliśmy tylko tyle czasu, ile było konieczne do załatwienia formalności wyjściowych (kolejny port to już Turcja), zakupu odpowiedniej tureckiej banderki i nabycia paliwa (trudno przekonać panów z cysterny, że jacht oldtimer to nie bolid formuły 1 i inaczej się go tankuje). Nie chcieliśmy z resztą zostawać tam dłużej. Port w stolicy wyspy będący portem wejścia-wyjścia strefy Schengen to port rybacki, którego użytkownicy raczej mieszkają w pobliżu, w związku z czym brak tam infrastruktury. Cena zaś, którą zaproponowano nam w hotelu za skorzystanie z łazienki, ostudziła nasz zapał i dobre wychowanie (korzystanie z łazienki jachtowej w porcie nie jest przejawem dobrych manier). Zaopatrzeni w stos papierów i dobre rady na drogę pożeglowaliśmy w stronę cieśniny Dardanelle i nowych formalności w Turcji :) a także dzikiego kulinarnego szału.


Paliwo lotnicze

Opowieść o kulinarnych szaleństwach rejsu Ateny-Stambuł rozpoczynam nietypowo, od jedzenia na statku powietrznym a nie wodnym, jak by się po rejsie morskim spodziewać należało.

Doznań kulinarnych masę, bo w obie strony loty z przesiadką i w dodatku odpowiednimi liniami (które stety bądź nie były w podobnej cenie jak tanie).

Danie pierwsze: godz. 6.45 lot Polska-Niemcy Lufthansa
Naprawdę dobra czekoladowa muffinka. Oczywiście nie umywa się do domowej, ale jak na lotnicze standardy całkiem zacny początek dnia.

Danie drugie: godz. 8.55 Niemcy-Grecja Lufthansa
Danie ciepłe: jajecznica, pomidorek koktajlowy, bezsmakowe cosie imitujące ziemniaczki i kupka szpinaku. W smaku raczej bezpłciowe, ale przynajmniej ciepłe. Na wierzchu opakowania nadruk "no pork", do tego soczek, ciasteczko i bułeczka oraz masełko.

W drodze powrotnej wszyscy byli zmęczeni wakacjami, trzygodzinnym oczekiwaniem na lotnisku w Stambule (straszliwie wielkie miasto, woleliśmy poczekać niż utknąć gdzieś w drodze - choć droga poszła nam szybko, nowa załoga była uprzejma podrzucić nas do mariny w pobliżu lotniska jachtem), a następnie kolejne 3h w Warszawie. Dlatego też dokumentacji zdjęciowej brak. Rada praktyczna - czasem loty łączone z mniejszych miast są tańsze niż bezpośrednie, tak właśnie nam się udało.

Danie pierwsze: godz. 17.30 Turcja - Polska LOT

Do jedzenia buła, duża buła, więc nie przymieraliśmy głodem, ale bułą była. Na plus trzeba jej zapisać, że była świeża oraz smaczna, czego niestety o poprzednim daniu raczej ciężko było powiedzieć. No i kolejna rzecz, z którą na europejskiej trasie spotkałam się pierwszy raz: wino i piwo jako jeden z wyborów napoju wliczony w cenę również w klasie ekonomicznej. 

Danie drugie: godz. 22.45 Polska - Polska LOT

Do wyboru malutkie Prince Polo lub Talarki Lajkonika, tylko zimne napoje (czas lotu pół godziny, tym względem tłumaczono brak napojów gorących).

Reasumując, smakowo LOT wypada całkiem nieźle, choć część osób urzekło Lufthansowe ciepłe danie. To miło zjeść w podróży ciepłe śniadanie, ale wolałabym takie które czymś smakuje ;) No i sprawa nie mniej ważna: uśmiech. Stewardessy Lufthansy były sympatyczne, uśmiechnięte i pełne entuzjazmu, jakby podanie zaspanym ludziom wszelkiej narodowości śniadania było największym marzeniem ich życia. W Locie jedna z pań minę miała tak odpychającą, że aż bawiło nas to do łez i rzucała kanapkami jakby jej uczyniły osobisty afront. Za to pan na infolinii LOTu, który rezerwował nam bilety z powodu odwołania lotu do Grecji powinien dostać pokojowego Nobla - środkowonocna rozmowa była bardzo miła i nawet zabawna (choć koleżance się mocno naraził bardzo słabym żartem), podziwiam pogodę ducha osoby, na którą ciągle wszyscy wrzeszczą ;)
Ogólnie rzecz biorąc i tak będę dalej latać tanimi liniami, bo są tanie, ale jak okażą się drogie to z przyjemnością zjem posiłek zarówno w Locie jak i w Lufthansie ;)

Przypominam o ogłoszonej w poprzednim poście zabawie. Autor najlepszego przepisu może spodziewać się niespodzianki.

Z kambuzem s/y Jagiellonia dookoła Europy. Etap Ateny-Stambuł

Żeglarstwo wśród wielu innych zalet, jak się okazuje rozwija również kulinarnie. Ten co to zawsze wodę przypalał i "miał ludzi od tego" na wachcie raczej się od kambuza (jachtowej kuchni) nie wymiga, pozostali z ulgą przyjmą możliwość zastąpienia po rejsie wiszącej w powietrzu kuchenki (świetna na przechyły), dylematu - jaką wodą zmywać słodką czy słoną, czy wyliczeń proporcji wody słodkiej do słonej dla ziemniaków i makaronu w zależności od akwenu żeglugowego na swoją ukochaną niebujającą kuchnię i zabierze się ze zdwojoną energią do wyczarowywania przysmaków. No i najważniejsze, każdy nowy port, każdy nowy kraj czy region to nowe kulinarne doznania.

Tym razem rejs Jagiellonią pozwolił mi na bezwstydne nurzanie się w smakach Grecji i Turcji. To znaczy jeśli chodzi o Grecję, było to raczej nurzanie w asortymencie miejscowego Carrefoura celem zaprowiantowania jachtu na rejs. W Turcji natomiast przeżyłam totalny szał ciał i uprzęży na kulinarnym froncie. To z kolei prawdopodobnie spowodowane brakiem czasu na zwiedzanie zabytków w środku - do największych zabytków Stambułu kolejka stała od Europy aż po Azję ;) za to w sam raz na oglądanie miejscowych targowisk i sklepów z codzienną żywnością, dla nas częściowo egzotyczną. 

Ilość kulinarnych doświadczeń z tego akurat rejsu, była tak wielka i tak nowa dla mnie, że objętość jednej (nawet bardzo długiej) notki, z pewnością będzie niewystarczająca. Dlatego też, w kolejnych postach postaram się pokazać co zjadłam w czasie tego rejsu. 

Natomiast osoby znajdujące się w pobliżu zapraszam  na slajdowisko z naszego rejsu, które odbędzie się 15 maja o 20.00 w siedzibie Krakowskiego Yacht Clubu, ul. Czarnowiejska 32a (teren AGH). Więcej o slajdowisku. Zaczęło się od odwołanego lotu, a potem było już tylko ciekawiej...

Chciałabym też zaprosić Was do wspólnej zabawy. Wyprawa dookoła Europy może być świetnym pretekstem do kulinarnych poszukiwań, tym bardziej, że jacht ogranicza tylko dostęp celu do morza, a więc odwiedzić możemy zarówno Europę jak i Afrykę i Azję, co zresztą robią kolejne załogi s/y Jagiellonia.
Zasady:
1) W zabawie mogą wziąć udział wszyscy, zarówno kulinarni blogerzy jak i inne osoby.
2) Przepisy powinny pochodzić z obszarów odwiedzanych przez jacht lub potencjalnie znajdujące się na trasie (proszę nie sugerować się mapką, aktualnie jacht znajduje się na Morzu Czarnym), pełna trasa znajduje się na stronie http://wyprawa-jagiellonia.com/Details.aspx
3) Kto ma gdzie umieścić, umieszcza przepis u siebie, kto nie ma wysyła przepis mailem na lina.w.smietanie@gmail.com, najciekawsze przepisy umieszczę na blogu
4) Akcja trwa do końca wyprawy.

Cel:
Czysto poznawcze błądzenie po kulinarnej mapie NE ćwiartki globu oraz popularyzacja żeglarstwa zwłaszcza na klasycznych drewnianych jachtach. 

Leży mi też na sercu cel stojący przed samą wyprawą - zebranie funduszy na spłatę zobowiązania na remont s/y Jagiellonia (rok 2010/2011). Wyprawę promuję z czystym sumieniem albowiem armator - Stowarzyszenie Krakowski Yacht Club jest organizacją non-profit, w związku z czym nikt nie osiąga zysku z tej działalności. Drewnianych jachtów pływa zaś coraz mniej, a klimatu i pływania takim jachcie nie da się opisać - ja się zakochałam.