Rejsowego gotowania ciąg dalszy. I coraz więcej zaległości z codziennego gotowania. Niestety ostatnio inne zobowiązania mają względem bloga charakter priorytetowy :( Co oczywiście nie oznacza, że przymieram głodem, a raczej nie mam czasu na zbytnie rozpisywanie się. A nie chcę mych czytelników traktować po macoszemu.
Przystanek pierwszy: Canakkale
Znana turecka miejscowość turystyczna, sławna głównie z tego, że znajduje się dokładnie pomiędzy antyczną Troją a Galipoli, miejscem pamięci i spoczynku wielu europejskich żołnierzy. Dla nas był to pierwszy na nasze trasie "port wejścia" to znaczy pierwszy, w którym mogliśmy dokonać odprawy portowej. Dla większości z nas było to całkowicie owe doświadczenie. Żeglując po Unii Europejskiej możemy bez żadnych formalności wpłynąć gdzie tylko chcemy, pod warunkiem, że zanurzenie jachtu nam na to pozwala (w przypadku naszego jachtu, klasy oceanicznej, jest to w małych portach niejaki problem, w wielu bywa za płytko).
Musieliśmy po raz pierwszy od dawna z odpowiedniej szufladki wyciągnąć flagi Międzynarodowego Kodu Sygnałowego i pod prawym salingiem, wraz z turecką banderą gościnną, zawiesić "flagę Q" oznaczającą "potrzebuję odprawy". (na zdjęciu na pierwszym maszcie po prawej stronie, u góry czerwona banderka turecka, pod nią żółta flaga q).
W Canakkale korzystaliśmy z naszych własnych zasobów, ponieważ przez kilka godzin nie mogliśmy się ruszyć z jachtu - jedna osoba wraz z agentem udała się załatwiać odprawę i wizy, nam pozostawało czekać. Na obiad związku z tym: spaghetti bolognese - jak na warunki nawet podobne do oryginału ;) "z wczoraj" i ryż z jabłkami z dzisiaj. Ponieważ wachta kambuzowa wypadła na mnie to od razu zastrzegłam - nie zjecie tego co zostało, nie robię nowego obiadu. W końcu nawet (a może przede wszystkim) na jachcie nie należy zostawiać jedzenia, bo zbyt wiele może się zmarnować.
Po załatwieniu formalności udaliśmy się na szybki spacer po miasteczku. Okazało się, że Turcy, podobnie jak inne południowe nacje chętnie jedzą na ulicy. Wszędzie roiło się od małych i dużych knajpek oferujących oczywiście miejscowe specjały, milion rodzajów kebabu, kofty, a wszystko to z obowiązkowym towarzystwem ayranu (miejscowego napoju składającego się z jogurtu, wody i soli) i miażdżonego czerwonego pieprzu, którego płatki są częściej spotykane na restauracyjnych stolach niż sól :) I tak po ok. 5 godzinach, w tym paru bezskutecznego oczekiwania na paliwo ("co? chcecie 60 litrów? e, nie to nam się nie opłaca, 360 może byśmy przemyśleli") popłynęliśmy dalej w kierunku Stambułu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Smakowało? - zostaw komentarz :)
Did you like it? - leave a comment :)