piątek, 29 maja 2015

Wojna postu z karnawałem czyli wykwintny łosoś na szparagach na piątek



Ryby szczerze uwielbiam. Jak dla mnie post rybny mógłby trwać cały rok i wcale bym z tego powodu nie płakała. Co innego mój portfel, ale to inna kwestia. I właśnie na tym tle mam od dłuższego czasu wiele przemyśleń. Dlaczego ryba jest w chrześcijaństwie uważana za danie postne? A no chyba przede wszystkim dlatego, że religia pochodzi z miejsca gdzie woda i 90% społeczeństwa trudni się rybołówstwem, jest to danie powszechne i tanie, absolutnie nie wykwintne. Oczywiście każdy, kto interesuje się kuchnią wie, że danie wykwintne można zrobić ze wszystkiego. Żeby nie wspomnieć chociażby zupy cebulowej. A w chwili obecnej do dań – marzenia urastają pierogi i inne dania, które wymagają dłuższego postania nad garami. Wracając jednak do tematu głównego, jakoś tak przypomina mi się pisarstwo siostry Małgorzaty Borkowskiej, która specjalizuje się w historii polskich zakonów żeńskich, a przy tym ma tak wspaniały dar lekkiego pióra, że książki, bądź co bądź naukowe czyta się jak dobre powieści historyczne. Tam też wyczytałam zdanie, które rzutuje na całe moje myślenie o poście. Otóż gdy do Polski sprowadzono zakon karmelitanek bosych, których reguła głosi (albo wtedy głosiła), że chodzić mogą wyłącznie w sandałach (bose są w końcu) zaczęły się lekkie schody. Zakon powstał, a jakże, na ciepłym południu, gdzie sandały, nawet zimą „jakoś oblecą”. Stąd też gdy w Polsce nadeszły srogie mrozy, a do tego siostry musiały uciekać z klasztoru przed zbliżającym się frontem którejś z rozlicznych wojen, to do przyjmujących je benedyktynek dotarły niemalże zamarznięte na kość. Pisały potem rozliczne listy do przełożonych z południa z prośbą o modyfikacje srogich reguł, ze względu na warunki pogodowe. Odpowiedź była równie przychylna, co „od czapy”. O ile pamiętam, zezwolono na mufkę, płaszczyk (oczywiście bez futerka – syntetyków nie było), za to o ciepłych gaciach i grubych butach nie wspomniano słowem. Podobnie chyba można pisać o rybie. Sprowadzono zakony, kazano jeść rybę. Tylko skąd ją wziąć? Trzeba było założyć stawy hodowlane (specjalizowali się w tym cystersi) i wyprodukować sobie rybkę. Przedsięwzięcie niełatwe i dość kosztowne. Podczas gdy dla ogółu ryba to mogła być nad rzeką, a i to wtedy gdy się złowiła. A co inni? Kasza, zboże, rośliny jadalne, a mięso czy ryba to raczej od święta. Jak chłop był chory albo kura była chora.



Dziś zatem danie formalnie postne: Łosoś na parze ze szparagami duszonymi w winie.

Składniki:
Pęczek zielonych szparagów
Filet z łososia (u mnie porcja z Biedronki, takiej większej szukałam)
Białe wino
Sól, pieprz
+ szeroki garnek/patelnia z pokrywką
+ garnek/wkładka/durszlak – do gotowania na parze

Sposób przygotowania:
Do garnka wlewamy parę kropel oliwy, gdy się zagrzeje wrzucamy pokrojone w 1,5 - 2 calowe kawałki szparagi – bez główek, podlewamy winem, tak żeby dno garnka było w miarę przykryte i dusimy pod przykryciem, gdy „doły” trochę zmiękną dodajemy główki i dusimy wszystko do miękkości. W drugim garnku gotujemy na parze łososia posypanego odrobiną soli (ryba nie traci własnej soli w gotowaniu na parze, więc można to pominąć, ja odrobinkę dałam), świeżo mielonym pieprzem (u mnie kolorowy) i polanego odrobiną tego samego wina, co do szparagów. Całość łączymy na talerzu.

wtorek, 26 maja 2015

Zielono mi – kopytka szpinakowe z masełkiem szałwiowym



Porwał mnie wir życia. W związku z powyższym nie mam na nic czasu. Nawet z gotowaniem jest bida. Musiałam przeprosić się z bufetem w pobliskim budynku (jak na jedzenie z bemarów ceny są trochę za wysokie i choć zdarzają się perełki, które naprawdę chce się zjeść, to nadal 30 zł za jednodaniowy posiłek z bemara jest ceną hmm umiarkowanie konkurencyjną).  No ale setki pracowników oraz petentów dookoła to można poszaleć ;) Przedwczoraj w ramach szybkiego lunchu do pracy zrobiłam makaron ze szpinakiem. Nic specjalnego, tylko makaron był świetnie ugotowany (niestety nie przeze mnie).  Została mi w lodówce dosłownie garstka ugotowanego świeżego szpinaku, ziemniaki już od jakiegoś czasu dogorywały, z resztą chwila moment i będą młode (na razie na placu króluje „import Grecja”), dostawa jaj od kury co po gnoju chodzi płynie wartkim strumieniem. Więc jest pomysł: będą szpinakowe kopytka. Ponieważ kopytka robiłam w życiu raz, to już czułam się pewnie w przepisie ;) 


Ugotowałam tyle ziemniaków ile się dało,

myślę że mniej więcej pół kilo się ostało (nawet nie czuję kiedy rymuję)

Pokrojonego drobno szpinaku garstkę się dodało

Jajo do kompletu doleciało

Parę łyżek mąki pszennej z ziemniaczaną się wmieszało

Całość się chwilę pogotowało

I pyszny obiad w pracy się miało.




A teraz po ludzku, skoro już mi się tak po częstochowsku zrymowało ;)


Składniki:

Ziemniaki (u mnie około ½ kg)

Garść ugotowanego szpinaku

1 jajko (w necie przeczytałam o 2 jajkach na kilo ziemniaków, więc w sam raz)

Czubata łyżka mąki ziemniaczanej,

Ok. 2 łyżki mąki pszennej. (do powstania luźnego ciasta, z którego od biedy na omączonej stolnicy da się ulepić wałek)



Sposób przygotowania:

Ziemniaki ugotować w osolonej wodzie, odcedzić, ugnieść (u mnie zdążyły wystygnąć, bo miałam gości, więc plotkowałam z gośćmi a one sobie stygły w garnku), dodać pokrojony drobno szpinak, jajko rozbełtać, dodać mąkę ziemniaczaną i pszenną, wyrabiać aż uzyska mniej więcej konsystencję. Ciasto jest bardzo delikatne i łatwo się rozwala, ale w trakcie gotowania skrobia ziemniaczana wiąże i robią się bardziej elastyczne. Gotować w osolonej wodzie do wypłynięcia, a potem jeszcze minutę (nie rozgotować, z powrotem się rozwalą ;))

Do kopytek podałam pyszne masełko szałwiowe.



Składniki:

4 listki szałwii

Kawałek masła



Sposób przygotowania:

Szałwię posiekać drobno, wrzucić do miseczki, dodać masło i tak jak do ciasta kruchego mieszać nożem szałwię z masłem, potem, gdy masło trochę zmięknie, można zmienić narzędzie na widelec i porządnie wymieszać, można lekko posolić, ale nie jest konieczne.

Przepis dodaję do akcji Czas na szpinak 5
"Czas na szpinak 5!"

 

La Forchetta – wykwintne doświadczenie w nieoczekiwanym miejscu.



Miałam ostatnio wybitnego pecha do restauracji w Krakowie. Jakoś nie mogłam trafić do restauracji, która spełniałaby moje oczekiwania, niezależnie od tego czy droga czy tania. Do La Forchetty zbierałam się długo. Właściwie to rok od czasu gdy pierwszy raz usłyszałam o tej knajpie. W końcu się udało. Mam tam strasznie daleko i jeszcze bardziej nie po drodze, a mimo to (choć minął dopiero tydzień od naszej wizyty) już padła nazwa tej restauracji w planach obiadowych. To chyba mówi samo przez się. Byliśmy zachwyceni. Zdecydowanie powinni założyć oddział w północno – wschodniej części Krakowa, w ramach polityki antydyskryminacyjnej względem mieszkańców tych okolic ;)


Restauracja mieści się przy ulicy Marcika 27, pomiędzy tyłem Centrum Handlowego Zakopianka a torami (kilkaset metrów w stronę Góry Borkowskiej) w budynku biurowym. Z zewnątrz wcale nie zapowiada tak pysznej i wykwintnej kuchni. Ma za to niezaprzeczalny plus – duży parking. I niezbyt wysokie ceny, szczególnie w odniesieniu do jakości.
Wchodzimy. Wita nas duża sala i dwie kelnerki. Zaglądamy do karty, nie wiedząc do końca czego się spodziewać. Słyszałam o tej restauracji jako o włoskiej bądź kontynentalnej. I w sumie oba określenia są uzasadnione. Można zjeść makaron, za to dania główne są zdecydowanie kontynentalne, z nieoczekiwanymi dodatkami. Kelnerki kompetentne, są w stanie opowiedzieć o składzie potrawy oraz polecić konkretne dania pod kątem potrzeb dietetycznych.
Zamówiliśmy:
- sałatkę z kozim serem i burakami – połączenie uwielbiamy. Ja wolę jednak surowy ser, ale to raczej rzecz gustu, bo mój towarzysz uważał, że sałatka jest absolutnie genialna i wspaniale, że ser zgrillowano,
- polędwiczki wieprzowe w palonym sianie (to był kulinarny orgazm). Mnie by do tego wystarczyła sałata, ale towarzysz piał głośno na towarzyszącą polędwiczkom kaszę z cebulą, grzybkami i groszkiem. Ja też muszę przyznać, że kasza była przepyszna (choć wyczułam pieczarki a nie grzyby leśne, ale też dalej chyba od sezonu nie mogliśmy trafić, więc może można spodziewać się i leśnych – wcale bym się nie zdziwiła, bo jakość składników mnie bardzo pozytywnie zaskoczyła)
- żeberka w miodzie i gorczycy na sałacie. Też genialnie. Glazura miodowo – gorczycowa idealnie wyważona. Ślinka mi cieknie na samą myśl :) 


Porcje wystarczająco duże, że ja już po zjedzeniu jednej sałatki na pół oraz po jednym daniu (wymienialiśmy się oczywiście) byłam tak objedzona, że na dwa dni by mi starczyło. Chłop jak to chłop stwierdził, że jeszcze by coś zjadł. Zdecydował się na ciasto bananowe. I to moim zdaniem była pozycja o wiele słabsza od dań głównych. Ciasto było lekkie, ale stosunkowo suche, co raczej mnie zdumiało w cieście bananowym. Ale może jestem zbyt surowa – zdecydowanie najlepsze ciasto bananowe robi moja koleżanka, Restauracja powinna się do niej zgłosić ;)
Jeżeli chodzi o napoje, to pójście w morawskie wina było naprawdę dobrą decyzją. W końcu to wino, do którego z Krakowa mamy stosunkowo blisko. Próbowałam wina stołowego – szkoda, że w Polsce nie jest praktykowana bezpłatna kranówa (czy też tania woda źródlana) na każdym stole, chętnie bym je sobie rozmieszała z wodą. Za to lemoniada, którą zamówiliśmy okazała się być bardziej czymś w rodzaju wody z cytryną, za co daję minuta, bo zrobienie lemoniady, to w końcu żadna filozofia (wcale bym nie płakała, gdyby uwarzył ją kucharz, a nie kelnerka ;))

Trzeba także pamiętać, że w kuchni wszystko przygotowywane jest na świeżo dla konkretnego klienta, w związku z czym trzeba nastawić się na oczekiwanie 20 – 30 minut na potrawę. Trochę brakuje „czekadełka”, choć słyszałam, że czasem bywa – np. kawałki owoców. Szkoda, że nie jest to stała praktyka. My na szczęście byliśmy jeszcze dość najedzeni, ale jakby ktoś przyszedł wściekle głodny, to mógłby nie wytrzymać ;)
I ostatnia kwestia: znak rozpoznawczy restauracji – kwadratowe kamienne talerze o chropowatej powierzchni. Gdy kelnerka serwuje tak podane danie to szczęka opada, jednak jest to mało wygodne rozwiązanie, nóż zgrzyta na chropawej powierzchni i brakuje trochę podwyższonego brzegu. Cały obiad zastanawiałam się czy coś mi nie wyląduje na obrusie. Plus jest taki, że na życzenie klienta podadzą obiad na zwykłym ;) Gorąco Was jednak namawiam, żeby choć raz spróbować kamiennego talerza, bo wrażenie jest oszałamiające. Naprawdę można doznać szoku, gdy najpierw przejdzie się przez parking Decathlona, potem potupta wzdłuż torów kolejowych, wejdzie do biurowca i dostanie do jedzenia tak wykwintnie podane i pyszne dania. 

Zdecydowanie był to dobry wybór i na pewno nie ostatnia wizyta w tej restauracji. 

Zdjęcia pochodzą z archiwum restauracji La Forchetta. Bardzo dziękuję za udostępnienie (tym bardziej, że nie wiedzą co napisałam :)).