czwartek, 28 stycznia 2016

Chleb z siemieniem lnianym Hamelmana

Kolejny z serii: na pewno jest. Więc został zjedzony przed zrobieniem zdjęcia. Pod koniec już mnie zamulało to siemię, wiec można dać mniej niż w przepisie (jak zwykle u Hamelmana, jakaś nieracjonalna ilość dodatków). Ale ilość nie przeszkadza bardzo. Mnie zaczęła jakieś 6 kromek przed końcem drugiego bochenka ;) Się człowiek rozpuszcza na własnym chlebie.

Ten chleb ma z kolei sporo mąki żytniej. Dużo ostatnio było pszenniuchów, więc kiedyś musiało to nastąpić - też mi się znudziły. Zgodnie z przepisem dodaję trochę mąki pszennej, bo dzięki temu lepiej się formuje, sama mąka żytnia ma konsystencję cementu. Chleb da się zrobić, udało mi się parę razy nawet uformować bochenek, ale przyjemniejsze to jest z dodatkiem pszennej. I tak pierścionki trzeba zdjąć jeśli nie chce się potem na nich zęba stracić ;) Mówię o tym bo zawsze zapominam.

Siemię lniane wchłania dużo wody, robi się taki glut, ale dzięki glutowi chleb długo jest świeży. A klejące się do wszystkiego ziarno znajduje się przez następny miesiąc w dziwnych miejscach w domu ;)

Składniki:
na zaczyn
363 g mąki żytniej chlebowej
289 g wody
2 łyżki zakwasu żytniego

namoczone ziarno
91 g siemienia lnianego
272 g wody

na ciasto
181 g maki żytniej chlebowej
363 g maki pszennej chlebowej (650)
113 g wody
17 g soli
5 g drożdży instant (nie dałam)
namoczone siemię
zakwas

Sposób przygotowania:
Zaczyn:
Wymieszać składniki zostawić na 14-16h w temp. 21 stopni. U mnie jest cieplej a blat kuchenny ma zacisznie, więc po 6-8h uznaję, że wystarczy. Widzę że podrośnięty. Może nie rośnie potem jak szalony ale zadowalająco, a ja kończę piec o ludzkiej porze.
Namoczone ziarno:
Do siemienia dodać zimnej wody, przykryć by nie parowało, zostawić w temp. pokojowej. Ja lekko posoliłam, ze względu na wysoką temp. w domu.
Ciasto:
Mieszamy wszystkie składniki. Temp. ciasta powinna wynosić 27 stopni, więc jak ktoś ma termometr kuchenny, może sobie ustawić temp. wody. Zostawić na 30-45 min. do wyrośnięcia. Uformować bochenki (u mnie jeden podłużny, jeden okrągły - tym razem pieczone na blasze, bo nam się dwóch po kolei nie chciało). Garować 50-60 min. Piekarnik rozgrzać do 240 stopni i piec 15 minut, obniżyć temp. do 230 stopni i piec dalsze 30-35 minut. Jeżeli pieczemy na blasze, piekarnik powinien być wcześniej zaparowany. Studzimy na kratce. Chlebek najlepszy jest po dobie. 

Jak ktoś ma chęć, bochenek przed pieczeniem można zwilżyć i posypać z wierzchu ziarnem sezamu. Upieczony sezam z siemieniem bardzo do siebie pasują.

Chleb Miche, Pointe-A-Calliere Hamelmana

Brzyyydal. Ale wiem w czym problem, więc Wy możecie uniknąć kiepskiego wyglądu tego wypieku. Wzbraniałam się przed nim długo, bo nie miałam pojęcia czym jest mąka pszenna o wysokim wyciągu. Jak nad tym siadłam, to informacja jest umieszczona przy przepisie. To mąka o wysokiej zawartości popiołu 0,92 %, jednak nie razowa. Można zastąpić razową pomieszaną ze zwykłą. Tak właśnie zrobiłam. Ten chleb ma bardzo duże nawodnienie, więc zrobienie go w bochenku (tradycyjnie to jeden wielki o wadze prawie 1,7 kg) to prawdziwe wyzwanie. Co ważne - dzięki ciężkiej mące i dużej ilości wody, chleb długo zachowuje świeżość, zdaniem autora najlepszy jest na trzeci dzień od upieczenia. Wychodzi bardzo ciemny, prawie jak słodowy, a nie ma w nim nic poza mąką, wodą i solą. Magia.



Składniki:
na zaczyn
180 g mąki pszennej o wysokim wyciągu (razowa ze zwykłą w przypadkowych proporcjach, większość razowej)
110 g wody
3 łyżki dojrzałego zakwasu (powinien być pszenny, ale mi się zepsuł, więc dałam żytni)

na ciasto
730 g mąki pszennej o wysokim wyciągu (j.w.)
630 g wody
20g soli
+ zaczyn (można odjąć 3 łyżki na nowy chleb - czego nigdy nie robię)

Sposób przygotowania:
Zaczyn:
12h przed pieczeniem pomieszać zakwas, mąkę i wodę i zostawić pod ściereczką lub folią w temp. pokojowej ok. 21 stopni. Jeżeli jest bardzo ciepło wyrastanie może trwać krócej, a jak trwa 12h może być konieczne lekkie posolenie zaczynu, by spowolnić fermentację.

Ciasto:
Do miski wrzucić wszystko, prócz soli i zaczynu, wymieszać do połączenia się składników. Zostawić na 20-60 min. Dodać sól, i partiami w miarę mieszania zaczyn. Mieszamy, aż składniki porządnie się połączą, ciasto powinno być elastyczne. Zostawiamy na 2,5 h do wyrośnięcia, składając w tym czasie 2x w odstępie 50 minut lub 3x w odstępie 40minut. Ja sobie odpuściłam ten kawałek i poszłam na spacer (jeden z powodów dla których mój chleb jest taki brzydki - w ten sposób dodajemy ciastu siłę, żeby jako bochenek trzymał się w jednym kawałku. 
Po 2,5 h formujemy jeden wielki bochen (uwaga na pierścionki i obrączki, ciasto jest lepkie - łatwo zgubić), wrzucamy do miski wyłożonej ściereczką i obficie wysypanej mąką (naprawdę się lepi, potem ciężko oderwać od ścierki jeżeli się do niej przylepi) i przykrywamy np. dużą misą - tak żeby nic go nie dotykało z wierzchu. W ten sposób wyrasta ok. 2-2,5 h. Piekarnik nagrzać do 230 stopni razem z blachą lub garnkiem. Ze względu na duże nawodnienie, ten chleb trudno przełożyć. Moja rada (żeby uniknąć takiego wyglądu jak u mnie) z miski przekładamy prosto na blachę lub do garnka, ja przełożyłam na papier do pieczenia i na nim do garnka, w trakcie przekładania zaczął się rozlewać i musieliśmy go ratować we dwójkę. A tak, pewnie też by się rozpłynął, ale np. nie wpłynąłby pod papier (wydłubywanie papieru z gotowego bochenka - słabe). Ale wyszedł pyszny mimo niedostatków wyglądu.

Pieczemy 15 minut w temp. 230 stopni i 45 minut w temp. 215 stopni. Studzimy na kratce. Piekąc w garnku nie musimy regulować temp., to i tak nic nie da :)

Zupa szpinakowa z kaszą jęczmienną (wege)

Kolejna zupa. W zimie uwielbiam zupy, kocha je także mój mąż. Zupy kojarzą mi się też doskonale z dzieciństwa. Sanki, rzucanie się śnieżkami, tarzanie w śniegu, wrzucanie sobie śniegu za kołnierz, a potem powrót do domu i zanim naprawdę zdążyliśmy zmarznąć, ciepła zupa lądowała na stole. Ciągle zastanawiam się jak rodzice ogarniali tą logistykę - wyczyścić i schować sanki, wyczyścić i przebrać dziecko zmoknięte do samych majtek i podać zupę zanim zdążyło zmarznąć :D Z punktu widzenia już dorosłego podejrzewam, że sami chodzili w mokrych skarpetkach. 

Ta zupa świetnie nadaje się na zimowy posiłek. Możliwe, że nawet cały, bo jest sycąca, a ze względu na dodatek kaszy jęczmiennej, długo zostaje w żołądku. 

Zupa może być wegetariańska lub wegańska, w zależności od użytego tłuszczu. Ja do bulionu warzywnego dodaję łyżkę masła, ale nic nie stoi na przeszkodzie by dodać olej roślinny. Jak już pisałam - warto dać tłuszcz, żeby lepiej przyswoił się beta-karoten z marchewki.

Przepis pochodzi z książki "Apetyczna panna Dahl" Sophie Dahl. Uwielbiam jej książki, choć po raz pierwszy coś z nich ugotowałam, ale ciepło i babskie problemy z okresu dorastania, wtedy bardzo ważne, teraz kompletnie nieistotne - cudowne poprawiacze humoru, zwłaszcza w bury, zimny dzień. 



Składniki:
na wywar jarzynowy:
marchewka
pietruszka
kawałek selera
cebula
zwykle proporcje daję takie by marchewki było nieco więcej niż pietruszki: np. duża marchewka, mniejsza pietruszka lub 2:1
łyżka masła
można na tym etapie dodać sól, a można dopiero do zupy (ale wtedy pamiętać przy zużywaniu warzyw, że są niesłone)
+ 1,5 l wody

na zupę
cebula
szałwia (2 duże liście)
180 g szpinaku (u mnie ponad 200 g mrożonego)
150 g kaszy jęczmiennej perłowej
sól, pieprz
parmezan do podania
+oliwa
ja dodałam jeszcze 2 ząbki czosnku i trochę chilli

Sposób przygotowania:
Ugotować wywar, wyjąć warzywa. Na patelni rozgrzać oliwę i zeszklić na niej cebulę z szałwią (i czosnkiem i chilli jak ktoś chce), do zeszklonych dodać zamrożony szpinak i rozmrozić go. Ja podlewałam bulionem z garnka, ale potem do zupy musiałam dolewać wody, bo bardzo zgęstniała, więc szpinak można podlewać wodą. Szpinak wrzucić do gorącego bulionu i gotować przez 10 minut. Dodać kaszę i gotować zgodnie z przepisem na opakowaniu (u mnie to ok. 12 min., w oryginalnym przepisie 0,5h) do miękkości. Podawać ze startym parmezanem - lepiej oryginalnym, pseudoparmezan nie ma tej lekkiej ostrości dojrzewającego oryginału. Myślę, że zwykły dojrzewający żółty, pleśniak z niebieską pleśnią lub doprawiony na ostro twaróg także powinien się sprawdzić. Podejrzewam, że także łyżka jogurtu naturalnego byłaby ok jako dodatek. Ja zupę zjadłam bez dodatków, ale parmezan mi tam bardzo pasował :)

Z warzyw z zupy zrobiłam zapiekankę, tym razem także wege. Będzie na obiad na kolejne dwa dni.

Sałatka z mango, pomidorem i czymś ostrym dla równowagi

Ciąg dalszy prób dowitaminizowania się mimo przeciwności losu (zima). Na odsiecz przybyły: 
Mieszanki sałat - jemy je całą zimę, w zimie robią się równie drogie jak sałata, a jest tam kilka rodzajów i od razu gotowe do wrzucenia w michę. Wolę świeżą sałatę ze ślimakami z ogródka jednej miłej pani z placu, ale zimą - cóż począć?
Mango - wiem, wiem, Brazylia, przeleciało pół świata, ale sprawdza się świetnie i był to jeden z pierwszych owoców, które mój organizm tolerował w ramach rozszerzania diety (uhh, nie cierpię gdy brzuch odmawia posłuszeństwa, jedzenie owoców i warzyw pomaga uniknąć problemów :))
Pomidor - początkowo super były polskie malinówki, ale gdy ich cena skoczyła do 14 zł za kilo uznaliśmy, że bez przesady. Teraz jemy śliwkowe z Hiszpanii, nie są takie dobre, ale przynajmniej smakują pomidorem, a nie szczypiorkiem, arbuzem, lub co gorsza - śledziem.
Coś ostrego dla równowagi - raz szczypiorek z mrożonych zapasów, drugim razem chilli w sosie.




Składniki:
mieszanka sałat (najchętniej jemy z rukolą i z roszponką)
mango
pomidor
szczypiorek (lub trochę drobno posiekanego chilli do sosu)

sos
oliwa
sok z limonki (może być z cytryny, ale limonę miałam i pasowała mi do mango)
sól
pieprz
ewentualnie chilli jeżeli nie dodajemy szczypiorku

Sposób przygotowania:
Sałatę w upragnionej ilości wrzucamy do michy (otwarta wytrzymuje 2-3 dni w lodówce, więc spoko), pokrojone w kostkę mango (ja na pół paczki sałaty użyłam pół mango), pomidor (cały lub pół w zależności od wielkości - także w kostkę) i szczypior lub chilli do sosu. Sos: do miseczki wlać trochę oliwy, tak max pół szklanki, dolać sok z pół limonki, posolić i popieprzyć (my używamy świeżo utartego w moździerzu), jeżeli nie dodaliśmy szczypiorku, drobno posiekane chilli do smaku - warto wcześniej zorientować się jaki to gatunek chilli, bardzo się różnią ostrością.

Świetnie smakuje ze stekiem jako lekki obiad.

Bistro Marchewka - Nowohuckie Centrum Kultury

O nowym barze w NCKu do wiedzieliśmy się przypadkiem z internetu. Przy okazji spaceru na Łąki Nowohuckie postanowiliśmy zajrzeć co zacz. Nastawienie mieliśmy bardzo pozytywne, bo w końcu coś fajnego powstaje w Hucie. To znaczy znam kilka dobrych adresów, ale w większości powstają pizzerie i gdy przez pewien czas pracowałam w Hucie, zamówienie jakiegoś dobrego jedzenia było wielkim problemem. Dzięki pracodawcy za mikrofalę, bo byłoby krucho! Z Marchewki raczej nic się nie zamówi, bo chyba nie prowadzą dowozu, a znaleźć knajpkę to prawdziwe wyzwanie "tam gdzie dawna kawiarnia NCK" - uhum, trzeba najpierw wiedzieć lub pamiętać gdzie była takowa. Ostatni raz byłam w NCKu w podstawówce (a może na początku liceum) na jakimś przedstawieniu, a regularnie bywałam w przedszkolu podczas nieudanej próby nauczenia mnie tańca ;)

Bistro Marchewka mieści się na samym dole budynku w prawym rogu (czyli wchodząc od Placu Centralnego kierujemy się w korytarz w prawo, a następnie klatką schodową w dół - pani portierka bardzo pomocna). Można też wejść bezpośrednio z zewnątrz, tylko trzeba dostać się na dolny parking (ścieżka obok centrum z lewej, lub okropnie ugraficona uliczka z prawej).

Co jest ciekawego w tej knajpce: reklamują się, że wszystko co podają pochodzi od małopolskich rolników. Fajnie. Wystrój knajpki bardzo mi się podoba, drewniane stoły, ciepłe światło. Menu krótkie: 2 zupy, 4 drugie - w tym jedno wege, 2 dodatki (ryż, kasza), 2 sałatki + 3-4 ciasta (za to dostają Nobla, jak na knajpiane warunki, ciasta mają genialne - po prostu domowe), do tego tłoczone soki, ziółka do picia i herbaty (te niestety z torebek). Naprawdę smaczne jedzenie. Problematyczne są godziny otwarcia. Od 10 do 20 codziennie, nawet w porządku, ale: NCK otwarty jest dużo wcześniej i o jakichś wczesnoporannych godzinach są tam zajęcia dla dzieci. Rodzice koczują więc na korytarzach, bo Marchew zamknięta. Nam z kolei parę razy po pracy i następujących po niej załatwieniach w Hucie zachciało się ciepłej zupy - niestety już zamknięte (choć trzeba przyznać, że póki ktoś tam jeszcze był i pożądanie danie także nie "wyszło" to byli chętni by nam je podać - naprawdę wielki plus). Parę razy odbiliśmy się także od drzwi, bo knajpa wynajęta na zamkniętą imprezę. W sumie dobrze, widać, że rodzinne imprezy dobrze się tam sprawdzają, bo knajpa jest przyjazna dzieciom, mają stolik, zabawki, kredki. Gorzej z niemowlakami. W knajpie jest miejsce na wózek i atmosfera przyjazna, ale toalety są częścią centrum i brak w nich (a przynajmniej tej koło kawiarni) przewijaka - dla mnie trochę dziwne w domu kultury, w sumie wiele tam atrakcji dla rodzin z dziećmi.



Ponieważ nie mieliśmy planu na wielkie żarcie, a jednak troszkę zmarzliśmy na spacerze postawiliśmy na zupę. Oboje tą samą (wiem - beznadziejni z nas recenzenci). Pomidorowa z bryndzą. Naprawdę mi smakowała. Była kremowa - mój chłop nie lubi zup kremów a też mu smakowała. W ogóle połączenie zupy pomidorowej z serem to fajny pomysł, przeze mnie z sukcesem testowany już od paru lat. Choć niektórzy (mąż złośliwiec) twierdzą, że w rankingu sosów do spaghetti moja zupa jest super ;p Ta została pochwalona bez specjalnych zastrzeżeń. Jako smaczna przyzwoita zupa. Mąż twierdzi, że woli tą z Oberży Sąsiadów na Miodowej, ale mnie z kolei tamta wcale nie pasuje (lubię za to ich barszcz czerwony), a ta była pyszna. Także znów - rzecz gustu. 

Jak już się rozsiedliśmy to wcale nie chciało nam się wychodzić. Zamówiliśmy więc ziółka (herbaty fusiastej brak, wybór pomiędzy ziółkami od rolnika i liptonem z torebki) i ciasto: szarlotkę i marchewkowiec. W rankingu ciast knajpianych oba wypadły genialnie. Oczywiście "bo moja mama robi lepszą szarlotkę", ale z czystym sumieniem mówię, że nie pamiętam bym w restauracji jadła lepszą. Także dostali u mnie gigantycznego plusa. 

Kolejnym razem także jedzenie bardzo nam smakowało. Tym razem o 2 minuty wyprzedził nas bakłażan. To znaczy pani tuż przed nami zjadła ostatniego. Ehh zostało parę różnych dań, ale w efekcie zdecydowaliśmy się na schabowego z kaszą jaglaną i sałatką - mąż, pierogi ze szpinakiem - ja. Oba pyszne, w pierogach trochę przesadzili z omastą, wszystko w niej pływało, za to w sałatce (myślę, że kwestia pory roku) sama papryka - ktoś, kto nie toleruje surowej papryki ma ciężką robotę ;) Na plus dla pani z obsługi trzeba przyznać, że każde danie z karty omówiła z kucharzem by podać mi jego skład, gdy akurat trafiło na problemy żołądkowe i początki rozszerzania diety z suchego chleba.

 Średnia cena obiadu to ok. 20 - 25 zł (w zależności od głównego składnika).
Przyuważyliśmy także, że w bistro stołuje się obsługa, więc musi być ok ;)

Tak w sumie naprawdę pozytywnie! Marchewko trwaj!

Koktajl z mango i pomarańczy

W sumie nic odkrywczego, ale na zimę, kiedy ciągle brakuje witamin oraz owoców w ogólności jest to fajna alternatywa dla herbat, kupnych soków i wszystkiego innego co się teraz pije. Nawet ja - uzależniona od herbaty - czasem mam dosyć :)

Jeżeli ma się blender albo jakieś inne urządzenie tego typu, zrobienie koktajlu to poezja. U nas świetnie sprawdza się blender kielichowy, jeden z elementów byle jakiego robota. Mimo tego, że robot, gdy zada mu się trudniejsze zadanie (np. zrobienie bułki tartej z czerstwego chleba pokrojonego w kosteczkę) zaczyna dymić, to z koktajlem radzi sobie znakomicie. 



Składniki:
1 mango - obrane i pozbawione pestki
4 średnie pomarańcze (lepsze lekko kwaśne)
ewentualnie sok z cytryny lub limonki do smaku, jeżeli pomarańcze będą słodkie

Sposób przygotowania:
Mango wrzucić do blendera, dodać sok wyciśnięty z pomarańczy, miksować. Jeżeli masa jest zbyt gęsta by się dobrze miksowała, dodać trochę wody, do uzyskania pożądanej konsystencji (uwaga, to ma być raczej gęste, ja czasem robię rzadkie, ale wtedy to raczej woda z sokiem niż koktajl, tak w smaku). Można też zamiast wody dać mleko zwykłe lub roślinne (np. kokosowe doda ekstra smak kokosa).

poniedziałek, 18 stycznia 2016

Wegetariańska zupa cukiniowa z raju ;)

Serio, serio. Planowałam dać sobie na jakiś czas spokój z blogiem w celu zakuwawczym, ale jeść coś trzeba i kupuje się to co jest (czyli też nowości w kuchni). Uh, jak ja pod tym względem nie lubię zimy. Za to kreatywność rośnie. Dobrze, że jest sporo owoców południowych no i przeklinany w innych porach import. No ale cóż, moje delikatne podroby nie lubią się z tradycyjną polską zimową kuchnią. 

Ta zupa, przygotowana z polskich warzyw korzeniowych i hiszpańskiej cukinii (nie można mieć wszystkiego) a także pseudo fety i kawałeczka suszonego chilli, udekorowana prażonymi pestkami słonecznika i dyni oraz podana z grzankami jest tak niesamowicie dobra, że zaraz skojarzyła mi się z opisem pewnego bohatera pewnej angielskiej książki. Że wyglądał jakby poszedł do nieba bez uprzedniego umierania. Nie wiem czy tak wyglądałam, ale z całą pewnością tak się czułam. Pycha! Jestem pewna, że nawet awersja mojego męża do zup kremów nie przeszkodziłaby mu w pożarciu całego gara (haha, raz się cieszę, że go akurat nie ma ;p).

Łatwo tą zupę przerobić na wegańską. Wystarczy do wywaru warzywnego dodać inny niż masło tłuszcz (beta-karoten rozpuszcza się w tłuszczach, więc warto) a samą zupę podbić innym dodatkiem niż ser feta. Popularnie do zupy cukiniowej dodaje się serek topiony, ale lista składników, która ledwo mieści się na opakowaniu średnio zachęca do eksperymentów z tym akurat składnikiem. Plus, można zaplanować mini sałatkę jarzynową z jarzyn z wywaru.



Składniki:
na wywar
3 małe marchewki
1 duża pietruszka
kawałek selera
cebula
łyżka masła

na zupę
1 duża cukinia lub kilka mniejszych (mnie się udało, była duża ale młoda, więc nie miała suchego środka)
kawałek sera feta (ok. 1,5cm na głębokość kostki - ważne, żeby to była pseudo feta, która się rozmaśla, o ten efekt chodzi)
kawałeczek chilli do smaku

do podania
uprażone pestki słonecznika i dyni
grzanki

Sposób przygotowania:
Marchewkę i pietruszkę pokroić w niezbyt małe kawałki (żeby się łatwo łowiły) seler i cebulę wrzucić jak są. Dodać łyżkę masła i gotować do miękkości warzyw, posolić. Warzywa wyjąć, pozostawiając czysty bulion. Do bulionu wrzucić pokrojoną w kostkę cukinię, dodać przeciśnięty ząbek czosnku i sporo ziół do smaku (u mnie prowansalskie). Gotować, aż cukinia zmięknie. Całość zblendować. Doprawić serem feta i poczekać aż się rozpuści. Dodać chilli do smaku.

Na suchej patelni uprażyć pestki słonecznika i dyni, grzanki można zrobić w tosterze (od kiedy mam toster zawsze tak robię) lub na patelni oczywiście. Gotowymi ziarnami udekorować zupę, zjadać z grzankami. Moje same wskoczyły do dekoracji, ale w sumie nieźle wyszło ;)

Zupa nie jest gęsta. Jak ktoś chce ją zagęścić proponuję do wywaru dodać 1 ziemniaka, a następnie pozostawić go w zupie i zblendować z cukinią. Wtedy ostrożnie z serem, może się zrobić za ciężko.

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Targi Terra Madre i laboratoria smaku

Targi odbyły się od 11 do 13 grudnia 2015 roku w Centrum Kongresowym ICE w Krakowie. Nie robiłam zdjęć. Uczestniczyłam czynnie.

Rok temu też byliśmy, w EXPO i tym razem było o wiele lepiej (więcej?), ale wciąż jest trochę do poprawki. Mając na uwadze jak rozrosła się impreza od zeszłego roku, można mieć nadzieję, że będzie lepiej.

Oczywiście jak ktoś jest miłośnikiem dobrego jedzenia, to wielu spośród wystawców nie trzeba mu przedstawiać, tu można powiedzieć, że jakość produktów oraz serdeczność sprzedawców załatwiła kwestię fajnej atmosfery za organizatorów. Rzadko się zdarza, żeby jeden sprzedawca produktu X (sery) namawiał na udanie się na stoisko konkurencji, bo mają świetne produkty (faktycznie mieli). Pogaduszki z producentami lub importerami były naprawdę świetne.

Niestety z mojego punktu widzenia organizacja leży. A przynajmniej ludzie nie mają jeszcze doświadczenia w organizacji tak dużej imprezy i po prostu zrobił się bałagan.

Warsztaty kulinarne, nazwane laboratoriami smaku. Cena jednostkowa 25 zł. Wpisanie się zajęło nam dwie próby na dwóch różnych komputerach (rejestracja internetowa). Wpisaliśmy się na dwa: domowy wyrób wędlin i pieczenie chleba. O pierwszym nie mieliśmy pojęcia, za to chleby piekę od kilku lat, mąż od czasu do czasu asystuje - dokarmia zakwas, wsadza do pieca produkt finalny gdy ja muszę wyjść i takie tam. Nie jest pasjonatą chleba.

Przychodzimy, chwilkę przed rozpoczęciem pierwszego warsztatu. Płacimy za wstęp (jak to na większości targów) i pytamy o warsztaty. Pani mówi "nie wiem - bilety sprzedaję" Coś jak u Asteriksa "panie kochany, ja nie architekt, kafle kładę, każą kłaść to kładę, nie każą nie kładę". Pani kieruje nas do informacji, a tam co? "nie wiem", po drodze zapytaliśmy chyba z 20 osób z obsługi gdzie odbywają się warsztaty i nikt nie wiedział. Sprawdziłam w necie. Sala podana. Teraz pytanie gdzie ona? Grupa była coraz większa i wszyscy zgodnie latali 5 razy góra dół po ICE (to naprawdę spory budynek), żeby ustalić gdzie mamy iść skoro już zapłaciliśmy za to. Okazało się, że tą wiedzę tajemną posiada dokładnie JEDEN człowiek. Trzeba tylko znaleźć człowieka. Super. Już szczytem wszystkiego były panie, które poinformowały nas, że to na pewno nie tu (wpuszczały na warsztaty), a potem okazało się, że owszem tu i te same panie sprawdzały czy mamy bilet. Gimnastyka śródlekcyjna... Najbardziej żal mi było pana, który te olimpijskie dystanse pokonywał o kulach. Nie mówili, że to zawody Iron-menów.

Warsztat numer 1, miało być 3 panów prowadzących, na sali małżeństwo. Ja nie sprawdzałam, ale z rozmów z uczestnikami dowiedziałam się, że tu organizatorzy dobrze się sprawili - informacja o zmianie prowadzącego pojawiła się od razu w internecie. Nie zazdroszczę, że prowadzący zrezygnowali tuż przed imprezą, więc wielki szacun dla organizatorów, że udało im się znaleźć zastępstwo. Warsztaty okazały się być wykładami. Troszkę smuteczek. Liczyłam na większy udział własny. Nieco dowiedzieliśmy się o wędlinach, nieco więcej mogliśmy zjeść, ale najwięcej mowy było o pensjonacie, który prowadzą państwo wędliniarze. Hmmm i ja płacę za promocję ich działalności gospodarczej. Średnio. Druga sprawa: pan sympatyczny, powiedziałabym, że troszkę szołmen, ale strasznie niezorganizowany. Gdyby nie to, że postanowiliśmy się upewnić co i jak, to wyszlibyśmy z kompletnym miszmaszem w głowach. Na pytania odpowiadała pani. Spokojnie, po kolei i spójnie. Moim zdaniem byłaby lepsza jako prowadzący, choć chyba mniej niż pan lubi wypowiadać się publicznie (takie przynajmniej odniosłam wrażenie). W sumie troszkę się dowiedzieliśmy, ale by zacząć samemu, uzyskane informacje nie starczyłyby nawet na początek. By zainteresować się tematem, owszem. Najfajniejszy kawałek to napychanie kiełbasy. Wprawdzie robota tylko dla dwóch osób, ale wreszcie warsztat. To mi się podobało.

Chleby. Sala ta sama (ufff). Prowadzący: jeden piekarz zawodowy, jeden piekarz domowy. piekący od 5-6 lat (ja piekę od około 3). Spodziewałam się, że dla mnie bardziej wartościowe będzie spotkanie z zawodowcem, choć z blogów kojarzę co najmniej paru piekarzy domowych, których poprosiłabym o autograf i terminowanie przy zamiataniu podłogi w kuchni. Well, pan prowadzący do nich nie należał. Nie wiem, może kwestia osobowości i braku umiejętności przekazania wiedzy, ale przy zawodowcu wypadł słabo. Na sali około 40 osób z czego ok. 3 osób piecze. Pan piekarz zawodowy opowiada o zakwasie. I 5 fazowej metodzie prowadzenia stosowanej w piekarni i w cyklu trwającym 24 godziny. Zakład, że jak ktoś nie piecze, jak usłyszy coś takiego, to nie zacznie? Oczywiście pan pokazał nam zakwas z piekarni - fantastyczny. Zapach super, wygląd super, małe urocze bąbelki wszędzie, ach co za piękny zakwas. Mój w porównaniu wali octem (wcale nie mocno, ale przez porównanie) i jest brzydalem. Za to nie muszę wstawać co 4 godziny by go karmić i zmieniać temperaturę pobytu. I mogę chodzić do pracy.

Co na temat zakwasu powiedział pan piekarz domowy? Że on to oczywiście robi prościej, no dokarmia, no zostawia, a od kiedy zna pana piekarza, to stara się pilnować temperatury. Ja wiem jak zrobić i dokarmić zakwas, mój chłop też wie, bo dokarmia. Nasza reakcja: eee co? Przepraszam to jest instrukcja? Jak ktoś wie jak to zrobić, to mu nie potrzeba, żeby pan cokolwiek mówił, jak nie wie, to dalej nie wie. Chyba, że planuje zastosować metodę z piekarni. Dostaliśmy od pana domowego przepis na jego chleb oraz do spróbowania wypieki obu panów. Ciekawe, nie powiem, trzy rodzaje chleba z tego samego przepisu, tylko ze zmienną mąką. Mąż twierdzi, że moje lepsze, ale to jest rzecz gustu, więc nie ma o czym gadać, chleby były zrobione jak należy. Ciekawie było dowiedzieć się jak to działa w piekarni (dyżury co weekend na karmienie zakwasu) i pilnowanie wszystkiego co do minuty i co do pół stopnia, żeby np. chleb na pewno nie pękł bo pęknięte się nie sprzedają. No nie wierzę, czasem pęknięcia to najpiękniejsze części chleba. No ale biznes jest biznes. Po fakcie dopytałam pana zawodowca o wyrastanie w lodówce (dziękuję bardzo za poradę - pomogło) oraz o technikę formowania okrągłego chleba (z tego co mówił robię ok). Każdy kto chciał dostał butelkę zakwasu na żurek i zakwasu na chleb wymieszanego z dużą ilością mąki (całkiem suchy) - też przydatna wiedza, że tak się da (ponoć 2-3 tygodnie wytrzyma w stanie suchym). Moje wrażenie ogólne jest takie, że dla kogoś kto piecze przydatne były tylko rozmowy w kuluarach. Ktoś kto nie piecze raczej nie zacznie chyba, że przed warsztatami był już mocno zdeterminowany i w sumie bez różnicy czy by na nie poszedł. A żal mi bardzo, bo przy dobrej organizacji dałoby się w godzinę pokazać każdy etap przygotowania chleba. Oczywiście wymagałoby to sporego wysiłku (przygotowania półproduktów w różnych fazach wzrostu), ale byłoby ciekawe i pozwoliło chociaż wyobrazić sobie jak to działa. Bardzo przydatne jak ktoś nie piecze (tak jak poprzednio kiełbasa).

Ogólnie warsztaty: trochę mnie zawiodły. Może ostro oceniałam prowadzących, ale sama często występuję publicznie i po prostu nie wyobrażam sobie, by brać kasę za tak przygotowane wypowiedzi. Powiedzmy poziom konferencji studenckiej i to z tych słabszych (wyjątek - piekarz zawodowy). Cośtam zapisałam, ale raczej nie będę wracać do tych notatek. Całkiem jak na konferencji. Rozumiem, że w godzinę nie upieczemy chleba ani nie uwędzimy dzika, ale dałoby się to zrobić lepiej (i opisać precyzyjniej na stronie czego można się spodziewać). Także uczucia mieszane, ale raczej więcej nie pójdziemy (na warsztaty, bo na samą imprezę chętnie).

Stoiska. Architektura budynku wymusiła na organizatorach ustawienie stoisk na różnych piętrach. Pewnie jakąś swoją koncepcję mieli (na pewno grupy producentów razem), ale dla mnie było to mało czytelne. Grupę producentów zostawiając w spokoju, degustację win także, dalej nie pojmuję czemu tłocznie soków były rozrzucone dokładnie po całym budynku, każda w innym kącie, serowarzy część razem, część osobno - zdecydowanie do dopracowania. Ja bym ustawiła branżami. Sery razem, wędliny razem, soki razem. Jest szansa by porównać produkty, a jak chcemy wrócić do jakiegoś stoiska to nie musimy znów latać wte i wewte po całym budynku, bo łatwo ogarnąć co gdzie.

Ale tak w sumie było dużo lepiej niż poprzednio. Zdecydowanie więcej miejsca (pół salki w expo było zdecydowanie za małe) nie było przepychania, nie było duszno - pod tym względem nowa lokalizacja zdecydowanie lepsza. Bieganie po schodach i brak jasnej informacji (a jak opisałam także panika i brak jakiejkolwiek informacji momentami) na minus. Ale jak wspomniałam, wszystkie zarzuty do organizacji wynikają raczej z chorób wieku dziecięcego imprezy. Mimo wszystko, gdyby większość ludzi była w pracy tak profesjonalna jak państwo z obsługi imprezy, to ich kariera skończyłaby się szybko i boleśnie.

Piernik staropolski dojrzewający

Już od paru lat mnie kusił na różnych blogach kulinarnych. Tata też mnie męczył: "po co pieczesz to i tamto, nikt tego nie je, piernik byś upiekła". To upiekłam. Najbardziej pokrzywdzony był mąż, bo na jego barki spadło wałkowanie blatów, a to wyzwanie. Nasz miód i tak był byle jaki i miał dodatek sztucznego (ha! producent jakoś zapomniał o tym wspomnieć, ale i zapach i smak sztucznego są nie do podrobienia), więc ciasto i tak nie było takie twarde jak by mogło być, ale wystarczająco, by mąż się wkurzał. Mnie też z resztą moment pieczenia blatów nieco zdenerwował i zaklinaliśmy się, że jak się okaże niedobry po tych wszystkich zabiegach, to... więcej go nie zrobimy. Ale summa summarum wyszedł tak dobry, że już kilka osób prosiło o przepis. A w całej zabawie pieczenie blatów to najgorsza robota, cała reszta to sama przyjemność, a w związku z tym, że rozbita na miesiąc, tym bardziej nie boli jako dodatkowy obowiązek przed świętami :)

Korzystałam zamiennie z przepisów z dwóch blogów: z tego i z tego Oba pochodzą z tej samej książki, więc składniki te same. Każda z autorek podzieliła się swoimi radami, a ja podzielę się swoimi, a Wy pewnie i tak znajdziecie własny sposób.

Ciasto na świąteczny piernik staropolski robi się między początkiem a połową listopada, piecze w połowie grudnia, przekłada dwa dni później i czeka. Czas na oblanie polewą jest dzień przed wigilią. 
Terminarz u mnie:
16 listopada - mieszam ciasto (czas: max 10 minut - łyżką)
13 grudnia - piekę blaty (najbardziej irytująca część - wolne parę godzin jest niezbędne)
15 grudnia - przekładam powidłami (2 i pół półlitrowego słoika)
23 grudnia - polewam polewą (jeden kawałek, resztę pozostawiam bez polewy, do polania dzień przed podaniem).

zdjęcie niewybitne, podróżne, za to wypiek zdecydowanie wybitny :)


Składniki:
(na blachę z piekarnika x4)
500g miodu (u mnie najtańszy z dyskontu za 11 zł - liczyłam się z tym, że będzie z dodatkiem sztucznego i był, choć producent zapomniał o tym wspomnieć)
1,5 szklanki cukru
250 g tłuszczu (masło i\lub smalec dałam samo masło)
1kg mąki pszennej (dałam 650)
3 jajka
3 płaskie łyżeczki sody oczyszczonej
pół szklanki zimnego mleka
80 g gotowej przyprawy do piernika (sprawdźcie skład, czasem tylko siąść i płakać) u mnie domowa od kolegi - domowej mniej, ok. 50g bo nie ma zapychaczy
pół łyżeczki soli
opcjonalnie garść pokruszonych bakalii (orzechów, migdałów, skórki pomarańczowej - ja nie dałam, planowałam ale zapomniałam)

+ kamionka, garnek emaliowany lub szklana misa
+ powidła śliwkowe ok 1 kg (u mnie 2 i  pół półlitrowego słoika)
 
Sposób przygotowania:
2-7 tygodni przed pieczeniem
W garnku rozpuścić tłuszcz, cukier i miód (mój miód był płynny, więc dodałam go bezpośrednio do ciasta bez podgrzewania, żeby pozostawić w nim jak najwięcej składników odżywczych). Przestudzić. Sodę rozpuścić w mleku. Połączyć wszystkie składniki. Odstawić pod przykryciem w chłodne miejsce. Lodówka, spiżarka, balkon (u mnie to ostatnie, ~ +10 stopni to max, więc drżałam). 

ok. 1,5 tygodnia przed podaniem
Przynieść ciasto, zostawić na ok. 2h w temp. pokojowej, żeby trochę się ogrzało, będzie łatwiejsze w wałkowaniu (ale też nie za długo i nie za gorąco, bo się całkiem rozpłynie). Wałkować 4 blaty na wielkość blachy z piekarnika. Warto zrobić to pomiędzy dwoma kawałkami papieru do pieczenia, nie trzeba wtedy podsypywać mąką, a ciasto na blachę wjeżdża na papierze. Piec każdy blat 35-40 min w temp. 160 stopni. Ja piekłam na samej górze pod grzałką, inaczej nie chciało się upiec, a przetrzymanie piernika za długo powoduje, że robi się gorzki. Gotowe blaty wyjąć z piekarnika i znaleźć im miejsce, gdzie mogą w spokoju leżakować. Najpierw 2 dni przykryte czymś ciężkim. U mnie blacha z piekarnika, a na niej równiutko kuchnia polska a obok encyklopedia polskiej sztuki kulinarnej, w sam raz się mieszczą. 
Po dwóch dniach przekładamy. Odlepianie od papieru było równie wkurzające jak samo pieczenie, ale obyło się bez ofiar w ludziach, ciasto troszkę się połamało, ale w gotowym produkcie nie widać. 
Tak leżakuje do dnia przed wigilią. Ja parę dni wcześniej okroiłam okrawki z boku, żeby ciasto było równe. Okrawków wyszła cała misa, a i tak po ok. 3 dniach nic nie zostało :)

Dzień przed wigilią (podaniem) ciasto można polać polewą czekoladową. Ja mam swoją ulubioną przepis TUTAJ, bo szybko się robi, fajnie wygląda i zawsze się udaje (chyba, że się śmietana zważy, ale wtedy należy zastosować patent mojej teściowej - wszystko posypać kawałeczkami orzechów - nic nie widać, a ciasto teściowej z moją masą zniknęło pierwsze, mimo mojej wpadki ;p)
 

Kapuśniak z kwaśnej kapusty

W ramach testowania kapusty pod kątem świątecznych pierogów, musieliśmy kilka razy przed świętami kupić kapustę. Jedna była tak niedobra, że wylądowała w koszu, ale już druga zdecydowanie się nadała. Tyle tylko, że do świąt zostało naonczas tydzień, albo i lepiej, więc trzymanie kapuchy w lodówce tyle czasu nie wchodziło w grę. Zrobiliśmy więc kapuśniak. Ja nie jestem jakąś wielką miłośniczką kapusty, więc po dwóch dniach jedzenia miałam serdecznie dość, ale na początku wciągałam aż miło. 

Na początek kilka zastrzeżeń, w związku z tym, że w różnych regionach i w różnych domach różnie się robi kapuśniaki: kapuśniak tylko z kapusty kiszonej i to kwaśnej, wywar najlepiej na wędzonce (daje przyjemny aromat), a jako wkładka tylko ziemniaki. Raz w życiu jadłam kapuśniak ze słodkiej z makaronem! Do dziś śni mi się po nocach. Budzę się z krzykiem ;) No i oczywiście jak na krakuskę przystało kapusta = kminek ("nie wiem co Wy macie z tym kminkiem" - mąż). Czyli właściwie można rzec, że nasz kapuśniak nie różni się specjalnie od góralskiej kwaśnicy.



Składniki:
wędzona kość, żeberko, boczek (u nas podgardle, bo było, ale to słaby pomysł, bo jest bardzo tłuste - tłuszcz w ogóle nie znalazł się w zupie)
2 marchewki (w talarki)
1 pietruszka (w talarki)
kawałek selera (w kostkę)
cebula (w całości)
pokrojone w kostkę ziemniaki

+ kapusta kiszona i kminek
sól i pieprz

Sposób przygotowania:
Kapuśniak jest prosty, ale jest jeden haczyk: dodanie kiszonej kapusty do warzyw powoduje, że jeżeli były twarde to takie pozostaną na wieki wieków. Zatem: najpierw gotujemy w wodzie wędzonkę (może być w całości) gdy się zagotuje dodajemy warzywa i gotujemy do miękkości. Wyjmujemy wędzonkę i kroimy w kostkę, wrzucamy z powrotem, doprawiamy solą (o ile jest potrzeba - zależy jak słona jest wędzonka). Dodajemy kapustę, kminek i pieprz, gotujemy chwilę, aż kapusta zmięknie - ok. 20 minut. Gotowe. Ciekawostka: jeżeli trochę rozgotują Wam się ziemniaki, nie przejmujcie się - dodanie kapusty spowoduje, że lekko stwardnieją (w związku z tym naprawdę nie ma co liczyć, że cokolwiek zmięknie gotowane z kapustą).