środa, 26 października 2011

Sałatka z tortellini

Zostało nam tortellini z barszczyku (taki eksperyment taty), więc zastanawialiśmy się co z tym fantem zrobić. Wpadłam na pomysł sałatki, bo o sałatkach z tortellini wielokrotnie na durszlaku czytałam. No to zaprzęgłam durszlakową szukaczkę do roboty i znalazłam na blogu Cucina della Felicita coś co niezmiernie i się spodobało.
Sałata, feta, suszone pomidory. No Italia pełną gębą. Tym bardziej, że za radą autorki (i w związku z zawartością lodówki) zamieniłam sałatę na świeży szpinak z rukolą. Pycha. Chociaż nadaje się raczej na samodzielne danie niż jako dodatek do obiadu, bo jest bardzo sycąca.

Składniki:
świeży szpinak i rukola (można zastąpić sałatą lodową)
ser feta
pomidorki koktajlowe (lub zwykłe)
suszone pomidory
tortellini

Sos:
2 łyżki octu balsamicznego
1 łyżeczka oliwy z oliwek
1 ząbek czosnku (wyciśnięty)
szczypta oregano
łyżeczka przecieru pomidorowego
sól i pieprz.

Proporcji nie podaję w przypadku składników podstawowych, bo wszytko zależy od ilości składników, które macie (tak, zawsze "coś" mam) i osobistych preferencji. A wykonanie tradycyjne: wszystko wrzucić do michy, zalać sosem, który powstał przez wrzucenie wszystkiego do trochę mniejszej michy ;)

Smacznego!

Cytrynowy stek

Był sobie kawałek wołowiny i zamówienie na proste danie. Na blogach wykopałam możliwość zamarynowania onej w oliwie z cytryną. No to zamarynowałam. I zrobiłam steki. Przy okazji dowiedziałam się, że w naszej rodzinie gusty w sprawie wysmażenia steków są bardzo różne. Mnie chyba najbliżej do wampira ;) (albo wilkołaka - zupełnie jak w Harrym Potterze) choć zależy od dnia, czasem mam ochotę na bardziej wysmażonego steka.

Składniki:
biała krzyżowa, lub inny stekolubny kawałek woła
oliwa
cytryna
pieprz

+ patelnia grillowa i sól do posypania na talerzu

Sposób przygotowania:
Do garnka nalać oliwy oraz sok z połowy cytryny, mięso podzielone na steki popieprzyć i wrzucić do marynaty. Jeśli marynatę robimy dzień wcześniej to garnek z mięsem wrzucić do lodówki, jeśli wkrótce przed obiadem, pozostawić w temp. pokojowej.
Smażyć na patelni grillowej (lub zwykłej, w końcu to tylko paseczki...) 3-5 min z każdej strony. Solić na talerzach. 
 
Można podać z pieczonymi ziemniakami.

wtorek, 25 października 2011

Sałatka z kapusty pekińskiej na dwa sposoby

W sumie filozofia żadna, ale dobry patent na imprezy, gdzie trzeba nakarmić dużo gości naraz ;) W zasadzie to pomysł mniej więcej tej rangi co szampon i odżywka w jednym, tylko na odwrót.

Składniki:
kapusta pekińska
pomidory
ogórki
papryka
kukurydza

sól, pieprz
Sosy:
1. oliwa pomieszana z octem winnym i czosnkiem
2. śmietana z majonezem dekoracyjnym winiary (lub innym łagodnym) pół na pół i sporo czosnku - w zależności od indywidualnych preferencji

Sałatkę dzielimy na pół, każdą część zalewamy odpowiednim sosem i mamy dwie sałatki ;)

Lax i dillsås po mojemu czyli łosoś w sosie koperkowym

Zawsze uważałam że łosoś w sosie koperkowym to obłęd w ciapki, ale jakoś tak nigdy nie szło mi zrobić go samej. Przede wszystkim nie wiedziałam jak przygotować ten sos, żeby był jaki ma być. Jako kulinarna blogerka mająca w planie gości, a na podłodze w kuchni wielkiego potwora (łososia znaczy się ;) w całości) postanowiłam sięgnąć do źródeł. A że po dłuższym swym pobycie w Szwecji, jak już można było się zorientować, przyswoiłam przynajmniej część słownictwa sklepowo-jedzeniowego to i sięgnięcie do szwedzkojęzycznych źródeł przepisu na jeden z ich ulubionych przysmaków, zbyt wielkich trudności nie przedstawiało. No i zawsze był w odwodzie kuzyn google translator ;)

Kwestia pierwsza: jakkolwiek by nie patrzeć, każdy, ale to absolutnie każdy przepis na lax i dillsås zawierał bulion rybny jako bazę sosu. Nooo bulion rybny nawet mam, nawet z kostki, przywieziony onegdaj przez przyjaciółkę z Finlandii. Tyle, że nieobecny w miejscu mojego aktualnego przebywania. Odpada - goście ante portas, poza tym buliony z kostek są dobre w warunkach polowych (tudzież kambuzowych jak kto woli, choć niektórzy gardzą i wtedy). Całe szczęście, że goście byli wspólni i moi i rodziców. Narada z mamą zaowocowała własnym bulionem rybnym, a geniusz manualny (i lata praktyki) taty dobrą do tegoż bulionu podstawą. Uwaga! Jeśli ktoś ma problem z tym, że ryba się na niego patrzy niech poprosi o pomoc przystojnego sąsiada, to może być początek pięknej znajomości ;) Więcej o pomocy sąsiada: tutaj.

Składniki:
łosoś tusza - u mnie ponad 2 kg
białe wino półwytrawne (Sophia blanc de blanc)
śmietana (duży kubek)
koperek
czosnek
sok z połowy cytryny
sól, pieprz, czosnek granulowany
łyżka mąki

Sposób przygotowania:
Sprawić łososia. Tusza jest już pozbawiona "flaków" ale wciąż trzeba pozbawić łuski (można nożem, można i specjalnym urządzeniem do skrobania ryb) oraz przygotować głowę (tu może przydać się sąsiad). Po kolei:  myjemy łososia, pozbawiamy go łusek, odcinamy płetwy, wydłubujemy oczy, usuwamy płatki skrzeli, dzielimy na dzwonka, całość ponownie płuczemy
Gotowe dzwonka oprószamy solą i granulowanym czosnkiem i zostawiamy bądź na noc w lodówce, bądź na parę godzin w temperaturze pokojowej.
Głowę zalewamy częściowo wodą częściowo winem (taki spory chlust) i gotujemy wywar. 
Dzwonka z łososia układamy na natłuszczonej blasze (my zrobiliśmy w naczyniu z kratką, ale to nie był dobry pomysł, łosoś się rozleciał przykleiwszy uprzednio do kratki ;)) i polewamy sokiem z cytryny i winem. Wrzucamy do piekarnika na 180 stopni.
Do naczynia dajemy śmietanę a następnie mieszamy ją z wywarem. Wywaru dajemy do smaku, u mnie była to niecała połowa (resztę wywaru wlałam do opakowania po serku wiejskim i wpakowałam do zamrażarki), całość zrobi się dość rzadka. Do płynu dodajemy czosnek (również do smaku - u mnie były to 4 nieduże ząbki), sól, pieprz, oraz część koperku. Wszystko razem gotujemy, dodając po drodze łyżkę mąki, dla zgęstnienia sosu (najlepiej mieszając po trochę niewielkie ilości płynu z mąką, tak by powstała emulsja a potem jednolity płyn). Na koniec gotowania sosu dodajemy resztę koperku, zachowa on wtedy kolor i smak.

Gotowego łososia wyciągamy na stół i na talerzach polewamy sosem.

Podaliśmy z pieczonymi ziemniakami oraz sałatka z kapusty pekińskiej.

I jeszcze mała uwaga, czemu po mojemu: w żadnym ze szwedzkich przepisów na lax i dillsås nie znalazłam wina. I w sumie trudno się dziwić. Znając ceny alkoholu w Szwecji, wartość człowieka po zjedzeniu takiego dania znacznie by wzrosła ;)

środa, 19 października 2011

Sałatka z oczu kosmity

Ta w gruncie rzeczy prosta sałatka świetnie sprawdza się na wszelkiego rodzaju imprezach, gdzie liczy się szybkość przygotowania. Tylko kilka jej składników należy wstępnie przygotować przed wrzuceniem do miski. A zawsze cieszy się niesłabnącym powodzeniem. Tym razem mimo, iż przygotowana była w ramach Konkursu Kuków Krakowskiego Yacht Clubu, to ledwo, w postaci smętnych resztek, doczekała do przedstawienia do oceny komisji konkursowej.
Składniki:
(według kolejności dodawania - sałatka jest warstwowa)
seler ze słoika
kukurydza
ananas z puszki (pokrojony w kostkę)
szynka 20-30 dag
1-2 jabłka w kostkę
majonez
śmietana
por

Sposób przygotowania:
Składniki według podanej kolejności kłaść do michy, warstwę jabłek posmarować z wierzchu majonezem, a następnie majonez śmietaną, wierzch udekorować jeszcze zielonymi, ale już niełykowatymi plastrami pora. Można oczywiście użyć też całkiem białej części pora, ale wtedy nie ma już tego fajnego efektu oczu kosmity :)

W konkursie wystąpiły jeszcze kanelki mojego autorstwa oraz jak przystało na przewidującego kuka - zestaw na chorobę morską - chrupki kukurydziane z colą.

Sałatka zwyciężyła w dziale dań na zimno, natomiast w kategorii deserów, kanelki zwyciężyć nie mogły, bo przyniesione były z domu. Wprawdzie jeszcze ciepłe, ale jednak niedostępne przeciętnej jachtowej kuchni, w której nie ma piekarnika. Nie szkodzi, otrzymałam nagrodę publiczności, która zmiotła moje produkty w mgnieniu oka.

Bardziej szczegółowa relacja, gdy dostanę zdjęcia, robione przez innych uczestników Konkursu.

niedziela, 16 października 2011

Karczek w pieprzowym sosie

Na dzisiejszy obiad full wypas. Karczek grillowany na patelni grillowej z sosem specjalnie dodatkowo wyprodukowanym, pieczonymi ziemniaczkami i sałatką. Naprawdę po zjedzeniu tego obiadu nie miałam już miejsca na nic innego.
Składniki:
karczek (może być i inne mięso, u nas oprócz tego z przyczyn dietowych był kawałek indyka)
czerwone wino (na oko, ale całkiem sporo weszło)
pieprz ziarnisty
papryka ostra w płatkach
oliwa
+ sól i pieprz do wstępnego oprószenia mięsa

na sos: resztka marynaty, ewentualnie uzupełniona winem, 4 ząbki czosnku, pieprz ziarnisty, papryka ostra w płatkach, opakowanie serka mascarpone (małe - u mnie Piątnica)

Sposób przygotowania:
Do garnka wlewamy oliwę (z wytłoczyn, szkoda lepszej), wino, wsypujemy pieprz (część może być lekko utłuczona w moździerzu), wsypujemy płatki papryki. Mięso kroimy w kotlety oprószamy solą i pieprzem i wrzucamy do marynaty. Mieszamy wszystko, aż marynata dokładnie pokryje całe mięso. Jeśli to "obiad na dziś" zostawiamy pod przykryciem w temperaturze pokojowej (no chyba, że jest upał, co nam dziś raczej nie grozi), jeśli "obiad na jutro" chowamy do lodówki.

Tak omacerowane kotlety smażymy na patelni grillowej (lub zwykłej - różnica w gruncie rzeczy polega na obecności paseczków lub nie). Po usmażeniu wszystkich wrzucamy je do żaroodpornego naczynia a na patelnię z resztkami ze smażenia wlewamy resztkę marynaty pozostałą ze smażenia z dodatkiem wina i przypraw. Chwilę gotujemy i dodajemy serek mascarpone. Czekamy aż się rozpuści a następnie trochę redukujemy sos. Nie zalecam robienia go bezpośrednio na patelni grillowej, po pierwszym podgrzaniu resztek ze smażenia z płynem można przelać do rondelka i dalej postępować zgodnie  instrukcją.

Można podać z pieczonymi ziemniakami. Przy okazji, u mnie były to ziemniaki pozostałe "z wczoraj", które potraktowałam przyprawami (pieprz cytrynowy, czosnek granulowany i zioła prowansalskie) i oliwą i wrzuciłam do piekarnika. Pysznie smakują, a przy okazji jest to świetny sposób na kreatywne pozbycie się nadmiaru ziemniaków.

Do tego sałatka z przysłowiowej sałaty, która przeszła przez drogę ;) U nas to sałata zielona, rukola, papryka pieczona, pomidor, ogórek, feta posypana oregano, a jako sos tylko oliwa.

Od obiadu upłynęło już dobrych parę godzin, a ja wciąż nie mogę się ruszyć.

Mięso, jak wspomniałam wystąpiło też w wersji drobiowej (bez sosu, bo indyk był mniejszościowy, ale przy robieniu całości w wersji drobiowej nie widzę przeszkód by zastosować się do instrukcji przygotowania sosu).

Smacznego!

sobota, 15 października 2011

Zieleninowe przetwory

Od paru lat w mojej rodzinie funkcjonuje metoda przygotowywania zieleniny na zimę. Po raz pierwszy podpatrzyliśmy ją u jakichś znajomych i od tej pory co roku pod koniec lata sami zamykamy to lato do zamrażarki. 

W tym roku tata postanowił zaszaleć zamroził pietruszkę, liście selera i lubczyk.
mrożona pietruszka
Przygotowanie: zieleninę umyć, a następnie wysuszyć (tak, żeby nie pozostała wilgoć z mycia), pokroić tak, jak najczęściej stosujemy - u nas wielkość jak do zupy. Zapakować do pudełek, wsadzić do zamrażarki. Cieszyć się świeżutkimi, pachnącymi latem zieleninami przez cały rok (jeśli przetwory doczekają przyszłego sezonu).
Na przyszły rok planuję w ten sam sposób potraktować koperek. Suszony to jednak zupełnie nie to samo. Już sobie wyobrażam tzatziki z aromatycznym letnim koperkiem w środku zimy. Mmmmm...

Brownie Karoli / Karola's brownie

Scroll down for English

Przepis ten dostałam parę lat temu od koleżanki, Karoli właśnie. Od tego czasu, bez żadnych modyfikacji jest u mnie i ciągle tak samo wszystkim smakuje. Aktualną blaszkę upiekłam wczoraj i już prawie nic nie zostało, co jest dość niepokojące biorąc pod uwagę naszą normalną rodzinną niechęć do ciast.

Historia brownies prawdopodobnie związana jest z osobą pewnej bibliotekarki z Maine, która zaprosiwszy gości postanowiła ugościć ich czekoladowym ciastem. Pech chciał, że zapomniała o proszku do pieczenia, w związku z czym ciasto kompletnie nie wyrosło. Podała je mimo to i od tej pory ulepszony przepis podbija świat.

Ja jednak wolę znacznie mniej znaną internetowi historię brownies, która zapewne w związku z tym jest całkowicie zmyślona - nie szkodzi, podoba mi się i tak. Otóż mówi ona, że nazwa brownies pochodzi od amerykańskiej służącej niejakiej pani Brown, która z okazji przyjęcia miała przygotować ciasto. Pech chciał, że czymś rozkojarzona przygotowała je nieco inaczej, niż powinna i w związku z tym z pieca wyjęła coś co w najlepszym razie można było uznać za smętny zakalec. Oczywiście przeraziła się, bo czasu na poprawki już nie było, a nieszczęsny wypiek postanowiła wyrzucić. Drżała, że w związku z tym wyleci z pracy. Całe szczęście, że napatoczył się inny członek służby i zjadł kawałek, przeznaczonego w końcu do wyrzucenia, ciasta. Oczywiście uszy mu się trzęsły tak, że prawie odpadły. Wtedy sama pani Brown spróbowała ciasta i uznała, że jest tak smaczne, że mimo nieciekawego wyglądu spodoba się państwu i ich gościom. Oczywiście ciasto zrobiło zawrotną karierę, a pani Brown jest jedną z niewielu służących o których usłyszał świat.
Składniki:
kostka masła
dwie tabliczki gorzkiej czekolady (używam goplany lub no-name z Kleparza na wagę)
szklanka cukru
cukier wanilinowy (u mnie szklanka obu cukrów w sumie)
4 jajka
1,5 szklanki mąki
łyżka kakao do wypieków
łyżeczka proszku do pieczenia
szczypta soli
dodatki (orzechy, migdały, skórka pomarańczowa, rodzynki - w gruncie rzeczy, co w ręce wpadnie)

Sposób przygotowania:
Rozpuścić masło z czekoladą i cukrami (ja to robię w kąpieli wodnej, można też w garnku z grubym dnem lub na płytce), dodać jajka, mąkę, kakao, proszek do pieczenia, sól i dodatki  (czyli wszystko do gara) i wymieszać na jednolitą masę (tylko tyle by składniki się połączyły, nie za długo, żeby nie napowietrzać ciasta). Ta ilość wystarcza na kwadratową foremkę, a prostokątną tylko wtedy gdy chcemy by ciasto było naprawdę niskie. Piec w temp. 180 stopni, 35-40 minut. Piekłam bez termoobiegu, górna + dolna grzałka.

Smacznego!


I've got the recipe few years ago from my friend Karola. From that time the recipe is used in my kitchen without any changes. Even in my family which is not too fond of cakes it disappears alarmingly quickly.

Ingredients:
200 g butter
200 g dark chocolate (at least 60 % cocoa)
1 glass of sugar + wanilin sugar (2 teaspoons)
4 eggs
1,5 glass flour
1 tablespoon dark cocoa
1 teaspoon baking powder
pinch of salt
additions (nuts, candied orange peel, candied ginger - anything you like or nothing)

Method:
Melt butter and chocolate with sugar. I do it pot put on steam, you can also use a pot with thick bottom. Cool a bit, add the rest of ingredients and mix them shortly. Put into small (square) baking tin. Bake in 180 degrees for 35-40 min.
 

Wspomnienia z rejsu czyli czego to ludzie nie wymyślą

Powracam w (mam nadzieję) wielkim stylu do blogowania po pewnej przerwie. Cóż najpierw inne niecierpiące zwłoki oraz przeszkadzania zajęcia, foch na komputer a potem tygodniowy wyjazd, a właściwie wypływ na wakacje, które po ciężkich ostatnich miesiącach zdecydowane mi się należały. Od tego więc zacznę mój tryumfalny (fanfary) powrót. W historii tej nie zabraknie oczywiście akcentów kulinarnych, inaczej bowiem opowieść ta nigdy by się tu nie znalazła.

Otóż opowieść ta powinna zacząć się dwa lata temu, podczas pierwszego zlotu jachtów z duszą "żelazo 2009", ale domyślam się, że pełna historia, która doprowadziła do naszego tegorocznego rejsu mało kogo zainteresuje. Dość stwierdzić, że połowa jachtów przybyłych na ów zlot było z drewna. I tak rozpoczęła się nowa świecka tradycja zlotów pod dźwięczną nazwą "Próchno i rdza", w tym roku zlot odbywał się od szóstego do dziewiątego października w Gdańsku, Helu oraz w Jastarni. Ze względu na to, że nasz klubowy jacht s/y Jagiellonia po gruntownym remoncie odbywa właśnie wspaniały rejs dookoła Europy musieliśmy skorzystać z czarteru innego jachtu, również drewnianego opala, w której to konstrukcji wszyscy jesteśmy zakochani. Rejs rozpoczęliśmy w tygodniu poprzedzającym zlot przyłączając się do trzech innych znajomych załóg planujących rejs do Szwecji. Naszym celem była Olandia, a w powrotnej drodze "zawadziliśmy" też o kontynent, o czym bliżej za chwilę.
antena na wodzie, w tle wybrzeże Olandii



Ziemia na horyzoncie! Pierwszy, który zobaczy ziemię otrzymuje nagrodę od kapitana (niestety nie ja, więc natura nagrody pozostała tajemnicą). Hasło tym bardziej wyczekiwane, że widoczność była dość słaba. W normalnych warunkach w tym miejscu widzi się ląd z obu stron - z jednej wybrzeże Szwecji, z drugiej Olandię. Wujek gógiel podpowiada, że szerokość cieśniny Kalmarskiej to od 6-24 km, więc w sumie nic dziwnego, że w normalnych warunkach ląd mamy z każdej strony. W rezultacie można poczuć się jak na naprawdę sporym jeziorze ;)

Nocą dopłynęliśmy do miejscowości Mörbylånga nazywanej przez naszych kapitanów, z uwagi na jej straszliwie szwedzką nazwę Nibylandią. W porcie pustki, można powiedzieć, że pies z kulawą nogą się nami nie zainteresował. Przyznać trzeba, że ubodło to trochę naszą dumę, bo cztery, jak na aktualne turystyczne warunki, duże jachty, z czego w dodatku dwa drewniane zawsze, ale to zawsze wzbudzają zainteresowanie w portach i wianuszek gapiów robiących sobie zdjęcia. Ba, sama lata temu będąc na wakacjach nad morzem, nie mając jeszcze żadnych związków z Krakowskim Yacht Clubem robiłam sobie zdjęcia obok naszej klubowej Jagiellonii. 
port Mörbylånga, cztery polskie jachty i nic poza tym
Więcej, nie było nawet komu zapłacić za postój w porcie, choć przeczytaliśmy z pomocą słownika informację umieszczoną na tablicy ogłoszeń - brak numeru telefonu do bosmana. Całe szczęście, że Szwedzi mają miłosierny stosunek do potrzeb ludzi i na terenie portu znajdowała się otwarta dla wszystkich toaleta z prysznicem. Nic to, że wykąpanie się zajęło 40 osobom cały dzień, w Polsce wraz z posezonowym urlopem bosmana, z pewnością znikłyby i klucze do łazienek...

W Mörbylåndze (czy innej Nibylandii) byliśmy akurat  w szwedzkie komercyjne święto -dzień bułeczek cynamonowych. Obchodzone jest 4 października i w zasadzie, poza zwiększoną dostawą tego produktu do sklepów, niczym nie różni się od zwykłego dnia, z pewnością nie zawiera takiego szaleństwa jak nasz tłusty czwartek. Tym razem kupiliśmy dla załogi po jednej bułeczce w markecie, ale równie dobrze można zrobić je samodzielnie (jednak mimo wszystko na naszym jachcie nie było piekarnika), na przykład zgodnie z tym przepisem. Niedowiarków odsyłam na stronę dnia cynamonowych bułeczek. Tam też odkryłam  świetny sposób (i jakże bliski mej duszy) na promowanie regionu.

Kartki pocztowe z przepisem na regionalne danie. Na moje oko niczym się to nie różni od naszych ziemniaczanych pyz z mięsnym nadzieniem. Przepis zawiera strasznie dziwne jednostki hg - które jak uczy google są hektogramami - 1hg = 100g.

Sposób przygotowania: (na ok. 30 szt.)
5 kg startych ziemniaków wyciśniętych na stałą masę (zapewne chodzi o odciśnięte z nadmiaru wody ;)) pomieszać z 300 g (3hg) przeciśniętych przez praskę/utłuczonych ugotowanych ziemniaków, jedną łyżką soli i ok. 100g mąki pszennej. 
Nadzienie: 600 g (6hg) mięsa wieprzowego podzielonego w małe kostki, 1 posiekana cebula, 2 łyżeczki zgniecionego ziela angielskiego, 1/2 łyżeczki zmielonego białego pieprzu. Gotować 1 godzinę w lekko osolonej wodzie.

Nie wiem tylko czemu przepis kończy się Lycka till! Co znaczy "powodzenia", a nie "smacznego" - czyżby autorzy mieli kiepskie zdanie o tym daniu?

Pełni wrażeń (nie, nie jedliśmy Ölandskropkakor) ruszyliśmy na południe, chcąc jeszcze w drodze do Polski zajrzeć do jednego, bardzo chwalonego w locji Jerzego Kulińskiego portu i jego przemiłego bosmana.

Miejscowość Kristianopel to wioseczka letniskowa przypominająca skansen. Poza sezonem (czyli podczas naszego pobytu) liczy ponoć tylko kilkudziesięciu mieszkańców - to znaczy pewnie mniej więcej tyle, ilu członków naszych czterech załóg ;) Za to w sezonie kilkukrotnie zwiększa swój stan liczebny dzięki turystom przybywającym na duży kemping, stacjonującym w porcie (kapitan Kuliński twierdzi, że goście to żeglarze nie tylko spod bałtyckich bander - co biorąc pod uwagę przemiłe usposobienie bosmana wcale nie dziwi, w końcu żeglarze to w pewnym sensie ograniczone środowisko). Pytanie teraz, czemu akurat to miejsce przyciąga turystów? To nie tylko usposobienie Svena-Erika Nilssona, który owszem jest chodzącą legendą miasteczka (w naszym szczęściu też miał udział - zawiózł naszych przedstawicieli na zakupy aż do Karlskrony za przysłowiowe dziękuję), ale też historyczny charakter miejsca. Na zdjęciu widać fragment kościoła, ale to nie wszystko, całe miasteczko (łącznie z kempingiem) opasane jest murem obronnym - dwudziestowieczna rekonstrukcja na podstawie oryginalnych fundamentów - dawnej twierdzy. Twierdza należała do Duńczyków, władających wiele wieków dzisiejszą południową Szwecją i stanowi dziś sporą atrakcję turystyczną. W miejscowości jest jeden sklep, dobrze zaopatrzony, z panią mówiącą świetnie po angielsku. Zaopatrzenie doznaje jednak jednego zasadniczego i politycznego braku i ten właśnie brak między innymi pozwolił nam uzupełnić bosman, wioząc nas do Karlskrony - alkohol. W tej miejscowości można było nabyć go do wartości 3,5% alkoholu, zaś wyższą potencję tylko w sklepie monopolowym Systembolaget, których to sklepów w gminie Karlskrona można naliczyć aż dwa (oba w mieście) i 8 punktów gdzie alkohol można zamówić i odebrać. 

Ale zostawiając politykę antyalkoholową naszych północnych sąsiadów, w sklepiku w Kristianopel udało mi się wypatrzyć naprawdę dziwny produkt - obrane ziemniaki w słoiku :) Zdjęcie oczywiście zrobione komórką. Oczom nie wierzyłam. Sprawdziłam skład tegoż produktu, bo może to jakieś specjalne ziemniaki, ja wiem, w jakiejś marynacie, albo coś, a producent po prostu nie napisał, bo to jakieś super popularne danie (w to od razu wątpiłam, będąc swego czasu na dłużej w Szwecji, nie spotkałam się z czymś takim nigdy). No więc lista składników mówi: ziemniaki, woda, sól, środek konserwujący. Szkoda, że nie zapamiętałam ceny - warto byłoby wiedzieć na ile wyceniają 5 minut czasu i środek konserwujący ;) aaa no i słoik.

W Kristianopel pozostaliśmy dwa dni - choć było przyjemnie to nie z własnej woli, czekał na nas w końcu zlot jachtów. Niestety prognozy zapowiadały sztorm, w porywach nawet 10B, więc nasi kapitanowie zdecydowali, że bezpiecznej będzie poleniuchować jeszcze jeden dzień w Szwecji. Na posztormowej fali i lekko tylko słabszym wietrze w 26h dopłynęliśmy do Gdańska. Niestety połowa zlotu nas ominęła - byliśmy dopiero nocą z piątku na sobotę. Ale najbardziej prestiżowy moment imprezy - paradę jachtów przez Motławę mamy zaliczony :)

A teraz kilka ogłoszeń duszpasterskich:
1. Kolegę, który zgubił kurtkę informuję, że prawdopodobnie leży w bosmanacie Mariny Gdańskiej na Motławie - zgodnie zresztą z ustaleniami telefonicznymi między kapitanami :)
2. Jest możliwość wybrania się na rejs naszym klubowym jachtem s/y Jagiellonia, w tej chwili miejsca są na rejs z Nicei do Walencji 26.11. - 10.12., cena kojowego naprawdę niska, a jacht świeżo po generalnym remoncie kadłuba. Naprawdę warto popłynąć drewnianym jachtem i poczuć dumę z ochów i achów przechodniów w każdym chyba porcie świata :) W celu zapisania się na rejs należy kontaktować się z Krakowskim Yacht Clubem. Nie trzeba mieć doświadczenia żeglarskiego, ani żadnych stopni, warto natomiast zainwestować w ciepłe gacie ;)