sobota, 15 października 2011

Wspomnienia z rejsu czyli czego to ludzie nie wymyślą

Powracam w (mam nadzieję) wielkim stylu do blogowania po pewnej przerwie. Cóż najpierw inne niecierpiące zwłoki oraz przeszkadzania zajęcia, foch na komputer a potem tygodniowy wyjazd, a właściwie wypływ na wakacje, które po ciężkich ostatnich miesiącach zdecydowane mi się należały. Od tego więc zacznę mój tryumfalny (fanfary) powrót. W historii tej nie zabraknie oczywiście akcentów kulinarnych, inaczej bowiem opowieść ta nigdy by się tu nie znalazła.

Otóż opowieść ta powinna zacząć się dwa lata temu, podczas pierwszego zlotu jachtów z duszą "żelazo 2009", ale domyślam się, że pełna historia, która doprowadziła do naszego tegorocznego rejsu mało kogo zainteresuje. Dość stwierdzić, że połowa jachtów przybyłych na ów zlot było z drewna. I tak rozpoczęła się nowa świecka tradycja zlotów pod dźwięczną nazwą "Próchno i rdza", w tym roku zlot odbywał się od szóstego do dziewiątego października w Gdańsku, Helu oraz w Jastarni. Ze względu na to, że nasz klubowy jacht s/y Jagiellonia po gruntownym remoncie odbywa właśnie wspaniały rejs dookoła Europy musieliśmy skorzystać z czarteru innego jachtu, również drewnianego opala, w której to konstrukcji wszyscy jesteśmy zakochani. Rejs rozpoczęliśmy w tygodniu poprzedzającym zlot przyłączając się do trzech innych znajomych załóg planujących rejs do Szwecji. Naszym celem była Olandia, a w powrotnej drodze "zawadziliśmy" też o kontynent, o czym bliżej za chwilę.
antena na wodzie, w tle wybrzeże Olandii



Ziemia na horyzoncie! Pierwszy, który zobaczy ziemię otrzymuje nagrodę od kapitana (niestety nie ja, więc natura nagrody pozostała tajemnicą). Hasło tym bardziej wyczekiwane, że widoczność była dość słaba. W normalnych warunkach w tym miejscu widzi się ląd z obu stron - z jednej wybrzeże Szwecji, z drugiej Olandię. Wujek gógiel podpowiada, że szerokość cieśniny Kalmarskiej to od 6-24 km, więc w sumie nic dziwnego, że w normalnych warunkach ląd mamy z każdej strony. W rezultacie można poczuć się jak na naprawdę sporym jeziorze ;)

Nocą dopłynęliśmy do miejscowości Mörbylånga nazywanej przez naszych kapitanów, z uwagi na jej straszliwie szwedzką nazwę Nibylandią. W porcie pustki, można powiedzieć, że pies z kulawą nogą się nami nie zainteresował. Przyznać trzeba, że ubodło to trochę naszą dumę, bo cztery, jak na aktualne turystyczne warunki, duże jachty, z czego w dodatku dwa drewniane zawsze, ale to zawsze wzbudzają zainteresowanie w portach i wianuszek gapiów robiących sobie zdjęcia. Ba, sama lata temu będąc na wakacjach nad morzem, nie mając jeszcze żadnych związków z Krakowskim Yacht Clubem robiłam sobie zdjęcia obok naszej klubowej Jagiellonii. 
port Mörbylånga, cztery polskie jachty i nic poza tym
Więcej, nie było nawet komu zapłacić za postój w porcie, choć przeczytaliśmy z pomocą słownika informację umieszczoną na tablicy ogłoszeń - brak numeru telefonu do bosmana. Całe szczęście, że Szwedzi mają miłosierny stosunek do potrzeb ludzi i na terenie portu znajdowała się otwarta dla wszystkich toaleta z prysznicem. Nic to, że wykąpanie się zajęło 40 osobom cały dzień, w Polsce wraz z posezonowym urlopem bosmana, z pewnością znikłyby i klucze do łazienek...

W Mörbylåndze (czy innej Nibylandii) byliśmy akurat  w szwedzkie komercyjne święto -dzień bułeczek cynamonowych. Obchodzone jest 4 października i w zasadzie, poza zwiększoną dostawą tego produktu do sklepów, niczym nie różni się od zwykłego dnia, z pewnością nie zawiera takiego szaleństwa jak nasz tłusty czwartek. Tym razem kupiliśmy dla załogi po jednej bułeczce w markecie, ale równie dobrze można zrobić je samodzielnie (jednak mimo wszystko na naszym jachcie nie było piekarnika), na przykład zgodnie z tym przepisem. Niedowiarków odsyłam na stronę dnia cynamonowych bułeczek. Tam też odkryłam  świetny sposób (i jakże bliski mej duszy) na promowanie regionu.

Kartki pocztowe z przepisem na regionalne danie. Na moje oko niczym się to nie różni od naszych ziemniaczanych pyz z mięsnym nadzieniem. Przepis zawiera strasznie dziwne jednostki hg - które jak uczy google są hektogramami - 1hg = 100g.

Sposób przygotowania: (na ok. 30 szt.)
5 kg startych ziemniaków wyciśniętych na stałą masę (zapewne chodzi o odciśnięte z nadmiaru wody ;)) pomieszać z 300 g (3hg) przeciśniętych przez praskę/utłuczonych ugotowanych ziemniaków, jedną łyżką soli i ok. 100g mąki pszennej. 
Nadzienie: 600 g (6hg) mięsa wieprzowego podzielonego w małe kostki, 1 posiekana cebula, 2 łyżeczki zgniecionego ziela angielskiego, 1/2 łyżeczki zmielonego białego pieprzu. Gotować 1 godzinę w lekko osolonej wodzie.

Nie wiem tylko czemu przepis kończy się Lycka till! Co znaczy "powodzenia", a nie "smacznego" - czyżby autorzy mieli kiepskie zdanie o tym daniu?

Pełni wrażeń (nie, nie jedliśmy Ölandskropkakor) ruszyliśmy na południe, chcąc jeszcze w drodze do Polski zajrzeć do jednego, bardzo chwalonego w locji Jerzego Kulińskiego portu i jego przemiłego bosmana.

Miejscowość Kristianopel to wioseczka letniskowa przypominająca skansen. Poza sezonem (czyli podczas naszego pobytu) liczy ponoć tylko kilkudziesięciu mieszkańców - to znaczy pewnie mniej więcej tyle, ilu członków naszych czterech załóg ;) Za to w sezonie kilkukrotnie zwiększa swój stan liczebny dzięki turystom przybywającym na duży kemping, stacjonującym w porcie (kapitan Kuliński twierdzi, że goście to żeglarze nie tylko spod bałtyckich bander - co biorąc pod uwagę przemiłe usposobienie bosmana wcale nie dziwi, w końcu żeglarze to w pewnym sensie ograniczone środowisko). Pytanie teraz, czemu akurat to miejsce przyciąga turystów? To nie tylko usposobienie Svena-Erika Nilssona, który owszem jest chodzącą legendą miasteczka (w naszym szczęściu też miał udział - zawiózł naszych przedstawicieli na zakupy aż do Karlskrony za przysłowiowe dziękuję), ale też historyczny charakter miejsca. Na zdjęciu widać fragment kościoła, ale to nie wszystko, całe miasteczko (łącznie z kempingiem) opasane jest murem obronnym - dwudziestowieczna rekonstrukcja na podstawie oryginalnych fundamentów - dawnej twierdzy. Twierdza należała do Duńczyków, władających wiele wieków dzisiejszą południową Szwecją i stanowi dziś sporą atrakcję turystyczną. W miejscowości jest jeden sklep, dobrze zaopatrzony, z panią mówiącą świetnie po angielsku. Zaopatrzenie doznaje jednak jednego zasadniczego i politycznego braku i ten właśnie brak między innymi pozwolił nam uzupełnić bosman, wioząc nas do Karlskrony - alkohol. W tej miejscowości można było nabyć go do wartości 3,5% alkoholu, zaś wyższą potencję tylko w sklepie monopolowym Systembolaget, których to sklepów w gminie Karlskrona można naliczyć aż dwa (oba w mieście) i 8 punktów gdzie alkohol można zamówić i odebrać. 

Ale zostawiając politykę antyalkoholową naszych północnych sąsiadów, w sklepiku w Kristianopel udało mi się wypatrzyć naprawdę dziwny produkt - obrane ziemniaki w słoiku :) Zdjęcie oczywiście zrobione komórką. Oczom nie wierzyłam. Sprawdziłam skład tegoż produktu, bo może to jakieś specjalne ziemniaki, ja wiem, w jakiejś marynacie, albo coś, a producent po prostu nie napisał, bo to jakieś super popularne danie (w to od razu wątpiłam, będąc swego czasu na dłużej w Szwecji, nie spotkałam się z czymś takim nigdy). No więc lista składników mówi: ziemniaki, woda, sól, środek konserwujący. Szkoda, że nie zapamiętałam ceny - warto byłoby wiedzieć na ile wyceniają 5 minut czasu i środek konserwujący ;) aaa no i słoik.

W Kristianopel pozostaliśmy dwa dni - choć było przyjemnie to nie z własnej woli, czekał na nas w końcu zlot jachtów. Niestety prognozy zapowiadały sztorm, w porywach nawet 10B, więc nasi kapitanowie zdecydowali, że bezpiecznej będzie poleniuchować jeszcze jeden dzień w Szwecji. Na posztormowej fali i lekko tylko słabszym wietrze w 26h dopłynęliśmy do Gdańska. Niestety połowa zlotu nas ominęła - byliśmy dopiero nocą z piątku na sobotę. Ale najbardziej prestiżowy moment imprezy - paradę jachtów przez Motławę mamy zaliczony :)

A teraz kilka ogłoszeń duszpasterskich:
1. Kolegę, który zgubił kurtkę informuję, że prawdopodobnie leży w bosmanacie Mariny Gdańskiej na Motławie - zgodnie zresztą z ustaleniami telefonicznymi między kapitanami :)
2. Jest możliwość wybrania się na rejs naszym klubowym jachtem s/y Jagiellonia, w tej chwili miejsca są na rejs z Nicei do Walencji 26.11. - 10.12., cena kojowego naprawdę niska, a jacht świeżo po generalnym remoncie kadłuba. Naprawdę warto popłynąć drewnianym jachtem i poczuć dumę z ochów i achów przechodniów w każdym chyba porcie świata :) W celu zapisania się na rejs należy kontaktować się z Krakowskim Yacht Clubem. Nie trzeba mieć doświadczenia żeglarskiego, ani żadnych stopni, warto natomiast zainwestować w ciepłe gacie ;)

6 komentarzy:

  1. Przy okazji: płynąc do Szwecji weźcie duużo chleba - to co można dostać w szwedzkim markecie będzie dużo gorsze niż Wasz stary polski chleb, nawet jak zmoknie ;) Oczywiście rada dotyczy też osób wybierających się do Szwecji w inny sposób.

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja też tam byłam, piwko i winko piłam...;)
    Pozdrowienia dla wszystkich miłośników podróży (szczególnie drogą morską) i dobrego jedzonka :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Miłośnik dobrego jedzonka, który nie jest (jeszcze) miłośnikiem morskich podróży,zawsze może nim zostać - dobry kuk zawsze w cenie na każdej łodzi :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo podoba mi się nazwa OLANDIA. Co do jedzonka szwedzkiego, to pamięcią sięgam do czasów lektury "Dzieci z Bullerbyn". Oni tam jadali ślazowe cukierki i kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej. Z tym smakiem kojarzy mi się Szwecja. IKEA to jakaś marna podróba smakowa ;)W.Cz.

    OdpowiedzUsuń
  5. Fuj, jedliśmy kiełbasę szwedzką na grilla. Chociaż może się uprzedzam, bo jednak kiełbasy nigdy nie powinien kupować wegetek ;) ale to było straszne - taka parówa, która wątpię by leżała obok mięsa w tym samym sklepie :D A jeśli chodzi o Olandię to w oryginale Öland jest bliższe w wymowie Ali niż Oli ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Btw, już myślałam, że moja najwierniejsza czytelniczka mnie opuściła - cieszę się, że Cię widzę :)

    OdpowiedzUsuń

Smakowało? - zostaw komentarz :)
Did you like it? - leave a comment :)