Powracam w (mam nadzieję) wielkim stylu do blogowania po pewnej przerwie. Cóż najpierw inne niecierpiące zwłoki oraz przeszkadzania zajęcia, foch na komputer a potem tygodniowy wyjazd, a właściwie wypływ na wakacje, które po ciężkich ostatnich miesiącach zdecydowane mi się należały. Od tego więc zacznę mój tryumfalny (fanfary) powrót. W historii tej nie zabraknie oczywiście akcentów kulinarnych, inaczej bowiem opowieść ta nigdy by się tu nie znalazła.
Otóż opowieść ta powinna zacząć się dwa lata temu, podczas pierwszego zlotu jachtów z duszą "żelazo 2009", ale domyślam się, że pełna historia, która doprowadziła do naszego tegorocznego rejsu mało kogo zainteresuje. Dość stwierdzić, że połowa jachtów przybyłych na ów zlot było z drewna. I tak rozpoczęła się nowa świecka tradycja zlotów pod dźwięczną nazwą "Próchno i rdza", w tym roku zlot odbywał się od szóstego do dziewiątego października w Gdańsku, Helu oraz w Jastarni. Ze względu na to, że nasz klubowy jacht s/y Jagiellonia po gruntownym remoncie odbywa właśnie wspaniały rejs dookoła Europy musieliśmy skorzystać z czarteru innego jachtu, również drewnianego opala, w której to konstrukcji wszyscy jesteśmy zakochani. Rejs rozpoczęliśmy w tygodniu poprzedzającym zlot przyłączając się do trzech innych znajomych załóg planujących rejs do Szwecji. Naszym celem była Olandia, a w powrotnej drodze "zawadziliśmy" też o kontynent, o czym bliżej za chwilę.
antena na wodzie, w tle wybrzeże Olandii |
Ziemia na horyzoncie! Pierwszy, który zobaczy ziemię otrzymuje nagrodę od kapitana (niestety nie ja, więc natura nagrody pozostała tajemnicą). Hasło tym bardziej wyczekiwane, że widoczność była dość słaba. W normalnych warunkach w tym miejscu widzi się ląd z obu stron - z jednej wybrzeże Szwecji, z drugiej Olandię. Wujek gógiel podpowiada, że szerokość cieśniny Kalmarskiej to od 6-24 km, więc w sumie nic dziwnego, że w normalnych warunkach ląd mamy z każdej strony. W rezultacie można poczuć się jak na naprawdę sporym jeziorze ;)
Nocą dopłynęliśmy do miejscowości Mörbylånga nazywanej przez naszych kapitanów, z uwagi na jej straszliwie szwedzką nazwę Nibylandią. W porcie pustki, można powiedzieć, że pies z kulawą nogą się nami nie zainteresował. Przyznać trzeba, że ubodło to trochę naszą dumę, bo cztery, jak na aktualne turystyczne warunki, duże jachty, z czego w dodatku dwa drewniane zawsze, ale to zawsze wzbudzają zainteresowanie w portach i wianuszek gapiów robiących sobie zdjęcia. Ba, sama lata temu będąc na wakacjach nad morzem, nie mając jeszcze żadnych związków z Krakowskim Yacht Clubem robiłam sobie zdjęcia obok naszej klubowej Jagiellonii.
port Mörbylånga, cztery polskie jachty i nic poza tym |
Więcej, nie było nawet komu zapłacić za postój w porcie, choć przeczytaliśmy z pomocą słownika informację umieszczoną na tablicy ogłoszeń - brak numeru telefonu do bosmana. Całe szczęście, że Szwedzi mają miłosierny stosunek do potrzeb ludzi i na terenie portu znajdowała się otwarta dla wszystkich toaleta z prysznicem. Nic to, że wykąpanie się zajęło 40 osobom cały dzień, w Polsce wraz z posezonowym urlopem bosmana, z pewnością znikłyby i klucze do łazienek...
W Mörbylåndze (czy innej Nibylandii) byliśmy akurat w szwedzkie komercyjne święto -dzień bułeczek cynamonowych. Obchodzone jest 4 października i w zasadzie, poza zwiększoną dostawą tego produktu do sklepów, niczym nie różni się od zwykłego dnia, z pewnością nie zawiera takiego szaleństwa jak nasz tłusty czwartek. Tym razem kupiliśmy dla załogi po jednej bułeczce w markecie, ale równie dobrze można zrobić je samodzielnie (jednak mimo wszystko na naszym jachcie nie było piekarnika), na przykład zgodnie z tym przepisem. Niedowiarków odsyłam na stronę dnia cynamonowych bułeczek. Tam też odkryłam świetny sposób (i jakże bliski mej duszy) na promowanie regionu.
Kartki pocztowe z przepisem na regionalne danie. Na moje oko niczym się to nie różni od naszych ziemniaczanych pyz z mięsnym nadzieniem. Przepis zawiera strasznie dziwne jednostki hg - które jak uczy google są hektogramami - 1hg = 100g.
Sposób przygotowania: (na ok. 30 szt.)
5 kg startych ziemniaków wyciśniętych na stałą masę (zapewne chodzi o odciśnięte z nadmiaru wody ;)) pomieszać z 300 g (3hg) przeciśniętych przez praskę/utłuczonych ugotowanych ziemniaków, jedną łyżką soli i ok. 100g mąki pszennej.
Nadzienie: 600 g (6hg) mięsa wieprzowego podzielonego w małe kostki, 1 posiekana cebula, 2 łyżeczki zgniecionego ziela angielskiego, 1/2 łyżeczki zmielonego białego pieprzu. Gotować 1 godzinę w lekko osolonej wodzie.
Nie wiem tylko czemu przepis kończy się Lycka till! Co znaczy "powodzenia", a nie "smacznego" - czyżby autorzy mieli kiepskie zdanie o tym daniu?
Pełni wrażeń (nie, nie jedliśmy Ölandskropkakor) ruszyliśmy na południe, chcąc jeszcze w drodze do Polski zajrzeć do jednego, bardzo chwalonego w locji Jerzego Kulińskiego portu i jego przemiłego bosmana.
Miejscowość Kristianopel to wioseczka letniskowa przypominająca skansen. Poza sezonem (czyli podczas naszego pobytu) liczy ponoć tylko kilkudziesięciu mieszkańców - to znaczy pewnie mniej więcej tyle, ilu członków naszych czterech załóg ;) Za to w sezonie kilkukrotnie zwiększa swój stan liczebny dzięki turystom przybywającym na duży kemping, stacjonującym w porcie (kapitan Kuliński twierdzi, że goście to żeglarze nie tylko spod bałtyckich bander - co biorąc pod uwagę przemiłe usposobienie bosmana wcale nie dziwi, w końcu żeglarze to w pewnym sensie ograniczone środowisko). Pytanie teraz, czemu akurat to miejsce przyciąga turystów? To nie tylko usposobienie Svena-Erika Nilssona, który owszem jest chodzącą legendą miasteczka (w naszym szczęściu też miał udział - zawiózł naszych przedstawicieli na zakupy aż do Karlskrony za przysłowiowe dziękuję), ale też historyczny charakter miejsca. Na zdjęciu widać fragment kościoła, ale to nie wszystko, całe miasteczko (łącznie z kempingiem) opasane jest murem obronnym - dwudziestowieczna rekonstrukcja na podstawie oryginalnych fundamentów - dawnej twierdzy. Twierdza należała do Duńczyków, władających wiele wieków dzisiejszą południową Szwecją i stanowi dziś sporą atrakcję turystyczną. W miejscowości jest jeden sklep, dobrze zaopatrzony, z panią mówiącą świetnie po angielsku. Zaopatrzenie doznaje jednak jednego zasadniczego i politycznego braku i ten właśnie brak między innymi pozwolił nam uzupełnić bosman, wioząc nas do Karlskrony - alkohol. W tej miejscowości można było nabyć go do wartości 3,5% alkoholu, zaś wyższą potencję tylko w sklepie monopolowym Systembolaget, których to sklepów w gminie Karlskrona można naliczyć aż dwa (oba w mieście) i 8 punktów gdzie alkohol można zamówić i odebrać.
Ale zostawiając politykę antyalkoholową naszych północnych sąsiadów, w sklepiku w Kristianopel udało mi się wypatrzyć naprawdę dziwny produkt - obrane ziemniaki w słoiku :) Zdjęcie oczywiście zrobione komórką. Oczom nie wierzyłam. Sprawdziłam skład tegoż produktu, bo może to jakieś specjalne ziemniaki, ja wiem, w jakiejś marynacie, albo coś, a producent po prostu nie napisał, bo to jakieś super popularne danie (w to od razu wątpiłam, będąc swego czasu na dłużej w Szwecji, nie spotkałam się z czymś takim nigdy). No więc lista składników mówi: ziemniaki, woda, sól, środek konserwujący. Szkoda, że nie zapamiętałam ceny - warto byłoby wiedzieć na ile wyceniają 5 minut czasu i środek konserwujący ;) aaa no i słoik.
W Kristianopel pozostaliśmy dwa dni - choć było przyjemnie to nie z własnej woli, czekał na nas w końcu zlot jachtów. Niestety prognozy zapowiadały sztorm, w porywach nawet 10B, więc nasi kapitanowie zdecydowali, że bezpiecznej będzie poleniuchować jeszcze jeden dzień w Szwecji. Na posztormowej fali i lekko tylko słabszym wietrze w 26h dopłynęliśmy do Gdańska. Niestety połowa zlotu nas ominęła - byliśmy dopiero nocą z piątku na sobotę. Ale najbardziej prestiżowy moment imprezy - paradę jachtów przez Motławę mamy zaliczony :)
A teraz kilka ogłoszeń duszpasterskich:
1. Kolegę, który zgubił kurtkę informuję, że prawdopodobnie leży w bosmanacie Mariny Gdańskiej na Motławie - zgodnie zresztą z ustaleniami telefonicznymi między kapitanami :)
2. Jest możliwość wybrania się na rejs naszym klubowym jachtem s/y Jagiellonia, w tej chwili miejsca są na rejs z Nicei do Walencji 26.11. - 10.12., cena kojowego naprawdę niska, a jacht świeżo po generalnym remoncie kadłuba. Naprawdę warto popłynąć drewnianym jachtem i poczuć dumę z ochów i achów przechodniów w każdym chyba porcie świata :) W celu zapisania się na rejs należy kontaktować się z Krakowskim Yacht Clubem. Nie trzeba mieć doświadczenia żeglarskiego, ani żadnych stopni, warto natomiast zainwestować w ciepłe gacie ;)
Przy okazji: płynąc do Szwecji weźcie duużo chleba - to co można dostać w szwedzkim markecie będzie dużo gorsze niż Wasz stary polski chleb, nawet jak zmoknie ;) Oczywiście rada dotyczy też osób wybierających się do Szwecji w inny sposób.
OdpowiedzUsuńA ja też tam byłam, piwko i winko piłam...;)
OdpowiedzUsuńPozdrowienia dla wszystkich miłośników podróży (szczególnie drogą morską) i dobrego jedzonka :)
Miłośnik dobrego jedzonka, który nie jest (jeszcze) miłośnikiem morskich podróży,zawsze może nim zostać - dobry kuk zawsze w cenie na każdej łodzi :)
OdpowiedzUsuńBardzo podoba mi się nazwa OLANDIA. Co do jedzonka szwedzkiego, to pamięcią sięgam do czasów lektury "Dzieci z Bullerbyn". Oni tam jadali ślazowe cukierki i kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej. Z tym smakiem kojarzy mi się Szwecja. IKEA to jakaś marna podróba smakowa ;)W.Cz.
OdpowiedzUsuńFuj, jedliśmy kiełbasę szwedzką na grilla. Chociaż może się uprzedzam, bo jednak kiełbasy nigdy nie powinien kupować wegetek ;) ale to było straszne - taka parówa, która wątpię by leżała obok mięsa w tym samym sklepie :D A jeśli chodzi o Olandię to w oryginale Öland jest bliższe w wymowie Ali niż Oli ;)
OdpowiedzUsuńBtw, już myślałam, że moja najwierniejsza czytelniczka mnie opuściła - cieszę się, że Cię widzę :)
OdpowiedzUsuń