Kolejna migawka z rejsu Ateny-Stambuł najpiękniejszym jachtem na świecie.
s/y Jagiellonia w drodze z Aten na wyspę Lesvos |
Do Aten przybyłyśmy koło południa i niezwłocznie udałyśmy się autobusem na jacht. Za 5 euro mogłyśmy się przejechać naszym polskim, swojskim Solarisem, cóż za rozrzutność - atrakcja w Polsce dostępna za 2 złote. Za to pomoc uprzejmej pani Greczynki (z całą pewnością prawniczki - widać to na pierwszy rzut oka) okazała się być bezcenna przy bagażach, kierowcy nie znającym ani pół słowa po angielsku i trzech przystankach oznaczonych "Kalamaki". Strach pomyśleć ile byśmy musiały iść z tobołami, gdyby nie ona, tym bardziej, że tylko jedna z nas była szczęśliwą posiadaczką miękkiej torby z kółkami (i dużymi problemami ze statecznością), bo jak każdy młody żeglarz powinien wiedzieć, sztywne walizki na jachcie są absolutnie zakazane - nie ma gdzie takiego rupiecia wsadzić.
Na miejscu powitał nas "port wielki jak świat", niestety prysznice z ciepłą wodą znajdowały się na drugim końcu tego świata. Na pocieszenie, łazienki znajdujące się w pobliżu, padły ofiarą jakiegoś niedocenionego artysty plastyka. Co oczywiście wcale nie powodowało, że woda była mniej zimna ;) Ogólnie sprawy łazienkowe w marinie cechowały się sporą równowagą - ładna łazienka - zimna woda, paskudna łazienka w kontenerze, która osoby nieodporne raczej zniechęciłaby do wejścia - 200 litrowy bojler ciepłej wody.
No ale wracając do kulinarnego meritum, wiadomo było, że jak tylko się pojawimy, będziemy musiały zrobić zakupy i to z planem na cztery doby płynięcia bez przerwy, rejs nasz był bowiem krótki, a odległość spora, dodatkowo czas zabierały ciągnące się godzinami formalności. I pomyśleć, że Grecja jest w Unii..., gdyby nie brak kontroli paszportowej na lotnisku, w życiu bym w to nie uwierzyła - w tym kontekście unijna swoboda przepływu osób brzmi jak świetny żart - przelotu, przejazdu i przechodu, owszem. Przepływu jakoś nie.
Celem aprowizacji udaliśmy się (wraz z panami z naszej załogi) do pobliskiego Carrefoura. Dwa piętra, wygląd jak w delikatesach, za to jakoś kiepsko z jadalnymi rzeczami na jacht. To znaczy z pewnością dałoby się tam nakarmić grecką rodzinę, za to siedem osób w miarę tanio i w dodatku bezlodówkowo, dość ciężka sprawa, tym bardziej, że jedzenie zupek z torebek szczęśliwie nikomu nawet przez myśl nie przeszło. Generalnie się udało: pomidory w puszkach, pieczarki w puszkach i masę innych rzeczy w puszkach. Chleb tostowy w dużych ilościach - tfu apage, jedliśmy go cały rejs, choć moim zdaniem jest to produkt niejadalny (a zarówno grecki jak i turecki normalny chleb spokojnie wytrzymują parę dni, mimo wyglądu a la francuska bagietka). Dramat przeżyliśmy również przy konserwach: do wyboru łotewskie albo rosyjskie (? - cyrylickie w każdym razie), w łotewskich mięsa do 40%, za to te cyrylickie ponad 80%, tyle tylko, że wołowe smakowały jak karma dla psów (choć z etykietki wynikało, że są na 100% dla ludzi), wieprzowych nie odważyliśmy się tknąć do końca rejsu, zobaczymy co powie kolejna załoga.
zdjęcie z http://en.wikipedia.org/wiki/Mythos_Brewery |
Dodatkowo nabyliśmy całkiem dobre piwo i obrzydliwe wino. Znaczy czerwone było mocno przeciętne acz wypijne, za to białe smakowało pleśnią. Szczęśliwie wyparłam z pamięci nazwę tego specjału ;)
Świetnym pomysłem było za to kupienie ravioli, stanowiących dobrą odskocznię od wszechobecnego makaronu z sosem i ryżu z sosem. Naszą mięsną dietę uratowały przywiezione przez część osób suche i próżniowo pakowane wędliny z Polski, które oczywiście nawet w pokojowej temperaturze bez problemu dotrzymały zjedzenia.
Na pierwszym przystanku - wyspie Lesvos (tak, tak, to nic innego jak Lesbos) zaopatrzyliśmy się w nowe świeże jedzenie, warzywa, normalny chleb (resztki tostowego z Aten zjadła już pewnie kolejna załoga). Chcieliśmy też nabyć pyszne i tanie świeżutkie rybki, niestety obawialiśmy się, że jachtowa nieco szwankująca kuchenka pozwoli się nam nimi cieszyć po jakichś pięciu godzinach, na co nikt nie miał cierpliwości. Kolejna załoga już na szczęście ma nową. Spróbowaliśmy też kolejnego browarniczego specjału - piwa "Fix Hellas", które mimo podejrzanego wyglądu było całkiem w porządku, oraz wina w plastikowej butelce - też całkiem dobrego.
Na wyspie spędziliśmy tylko tyle czasu, ile było konieczne do załatwienia formalności wyjściowych (kolejny port to już Turcja), zakupu odpowiedniej tureckiej banderki i nabycia paliwa (trudno przekonać panów z cysterny, że jacht oldtimer to nie bolid formuły 1 i inaczej się go tankuje). Nie chcieliśmy z resztą zostawać tam dłużej. Port w stolicy wyspy będący portem wejścia-wyjścia strefy Schengen to port rybacki, którego użytkownicy raczej mieszkają w pobliżu, w związku z czym brak tam infrastruktury. Cena zaś, którą zaproponowano nam w hotelu za skorzystanie z łazienki, ostudziła nasz zapał i dobre wychowanie (korzystanie z łazienki jachtowej w porcie nie jest przejawem dobrych manier). Zaopatrzeni w stos papierów i dobre rady na drogę pożeglowaliśmy w stronę cieśniny Dardanelle i nowych formalności w Turcji :) a także dzikiego kulinarnego szału.
Super post! :) Fajne zdjęcia :)
OdpowiedzUsuń