Jak wspominałam wróciłam z posezonowych wakacji, jak zwykle na wodzie. Żeglowanie czy po słodkim czy słonym uzależnia, więc czy słońce czy deszcz, wiatr, lato czy zima, jeśli tylko jest szansa by usiąść "pod smaganymi wiatrem żaglami"* to każdy zarażony tym nieuleczalnym wirusem pakuje manatki i wyrusza na rejs. Tym razem celem była Hiszpania, gdzie krakowski drewniany jacht, mahoniowa Jagiellonia żegluje w ramach powrotu z Wielkiej wyprawy dookoła Europy. Trasa wiodła z Barcelony do Alicante, gdzie załogi na zmianę mogły dowieźć tanie linie lotnicze. Zwiedziliśmy przepiękne miejsca, zarówno w zakresie okoliczności przyrody jak i wytworów rąk ludzkich. Kulinarnie trudno było ze znalezieniem złotego środka, z jednej strony stara kuchenka gazowa na jachcie**, jedyna do używania w czasie trudnych warunków pogodowych, z drugiej niesamowite życie knajpiane hiszpańskiego wybrzeża. Podkreślić należy, że pora w której odwiedzaliśmy Hiszpanię to połowa listopada, w związku z czym na ulicy zdecydowanie łatwiej było spotkać Hiszpana niż turystę, co w innych porach roku nie jest już takie oczywiste.
Mercat Central w Walencji - sjesta |
Prowiant: niestety i tu mieliśmy niejakiego pecha. Najbliższe marinie sklepy, w zasadzie niezależnie od miejsca, były drogie i słabo zaopatrzone. Kilkakrotnie dostrzegliśmy Mercat czyli miejscowy targ - oczywiście zawsze zamknięty. Do wyboru do koloru: wieczór, niedziela albo siesta. Stąd też hitem kulinarnym rejsu została kiełbasa fuet. Powszechnie dostępna wszędzie i tania. Po tygodniu nabrałam do niej dzikiego wstrętu ;) Podobnie z chlebem - w sklepach dostępne albo bagietki (np. 2) i bułowate chleby z wora - na 9 osób, słabo. Z warzywami też ciężko, widać, że absolutnie nikt nie zaopatruje się tam w warzywa w markecie, to coś w stylu jarzynowej stacji benzynowej. Drogie, brzydkie i mało. Cóż zrobić, wybieraliśmy co się dało i w miarę możliwości staraliśmy się zrobić z tego coś jadalnego.
Tym bardziej nie dziwi fakt, że możliwość udania się do miasta i zjedzenia czegoś nie z puszki, nie z wora i niekoniecznie gotowanego na wodzie przy sinym wietrze, była przyjmowana przez wszystkich raczej entuzjastycznie.
Przystanek nr 1 kebab w Barcelonie
Nie wiem kto wymyślił, ale większość chciała, poza tym blisko, tanio i otwarte. Niestety wszystkim się wydaje, że jak ktoś żegluje to znaczy że ma kasy jak lodu i trzycyfrowe ceny w euro nie robią na nim wrażenia. No cóż -NIE, zwłaszcza jeśli pływa się prawie 40 letnim jachtem z klubem żeglarskim, więc jak się nie ma co się lubi to się je kebab w Hiszpanii. Notabene całkiem dobry + niezłe hiszpańskie piwo
Przystanek nr 2 paella, patatas bravas i kilka innych mało hiszpańskich potraw w Tarragonie
Patatas - typowa zamulająca przekąska, po prostu pieczone ziemniaki, coś jak u nas chleb ze smalcem, zepsuć chyba trudno, ale też atrakcja żadna (przynajmniej w tym wydaniu)
Paella - no cóż, w tym wydaniu zdecydowanie turystyczna, choć w połowie listopada turystów jak na lekarstwo. A za cenę 11 euro za porcję po prostu barbarzyńska. Jadłam kiedyś fantastyczną w barze na rogu przy stacji metra w Barcelonie, z dala od szlaków turystycznych, za 8, będącą do dziś mym niedoścignionym wzorem. Plus sama robię lepszą od tej tarragońskiej, choć zaopatrzenie w owoce morza mam raczej kiepskie (ha, niech żyją mrożonki).
Przystanek 3 tapas! Walencja
Promocja, każda rzecz 1 euro - czy to piwo czy tapa. za parę euro można się spokojnie najeść, bo tapas, choć niepozorne, są dosyć sycące. Zwłaszcza gdy człowiek czai się na dania ciepłe :) Przy okazji można zapoznać się z całym przeglądem hiszpańskiej kuchni, bo tapą może być wszystko - począwszy od samotnej krewetki w cieście, poprzez tortillę z ziemniakami (czy też jej tapasokształtny odpowiednik), po małą paellę. Po środku jeszcze kawały mięsa na bagietce i milion innych rzeczy.
Przystanek 4 ... hamburgery w przypadkowych barach o 22 i 4 nad ranem, Ibiza
Centrum imprezowego wszechświata? Zapomnijcie. Może w wakacje. W listopadzie jednymi z niewielu otwartych miejsc są kluby go-go. Raczej nie gustuję. Udało nam się naleźć dwa lokale z jakąś muzyką,jeden jakiś około jazzowy, a potem o 4 rano całkiem pusty klub. Po drodze dwie knajpy specjalizujące się w hamburgerach. Ale jak się nie ma co się lubi. I tak mieliśmy szczęście że coś do jedzenia było, bo otwartego sklepu między 22 a 6 rano nie dało się uświadczyć, a jeszcze przed świtem oddaliśmy cumy by zdążyć do naszego ostatniego portu (niech żyje zapomniany grecki makaron z czeluści spiżarni).
Przystanek 5 Pizza, tapas, hiszpańskie śniadanie, i znów tapas Alicante,
gdzie jeden z załogantów biegiem pędził na dworzec by złapać pociąg do Barcelony, a stamtąd samolot do domu. Reszta leniwie mogła pozwiedzać miasto i jeść, jeść, jeść bo jedni zostawali na kolejny etap (powrotny do Barcelony), a drudzy, w tym ja, samolot do domu mieli z Alicante za to w poniedziałek. Pierwsze wrażenie jakie zrobiło na mnie Alicante wyłaniające się z mroku o poranku - to ale piękne okoliczności przyrody. I jakie paskudne miasto. Ale gdy się już weszło w uliczki starej części, obejrzało twierdzę, zjadło i wypiło, miasto robi się całkiem miłe. I tanie! 11 euro za nocleg w hostelu i to w prywatnym pokoju, to taniej niż w Polsce. Najpierw pizza. Przypadkiem natknęliśmy się na kolejną załogę gdy to właśnie zamawiali. Potem oczywiście obowiązkowe tapas było naszym obiadem przez kolejne dni (tym razem znaleźliśmy nawet tańsze 0,7 i 0,9 euro za porcję), śniadanie jadłam jednego dnia w knajpce pełnej miejscowych staruszków. No cóż, przeciętnie wydawali na śniadanie 3x tyle co ja. Przy czym ani ja na co dzień śniadań w knajpie nie jem, ani nie robią tego polscy staruszkowie. To tyle jeśli idzie o kryzys. Miły i słabo władający angielskim pan kelner objaśnił mi, że tradycyjnym śniadaniem hiszpańskim jest pieczone w głębokim tłuszczu wyciskane z rękawa cukierniczego ciastko + kawa. Zwykle czegoś tak słodko-tłustego na śniadanie zjeść nie jestem w stanie, więc i tam z zainteresowaniem spoglądałam na staruszków, sama jedząc grzankę z bagietki z masłem, a następnie z dżemem, niejako na drugie danie i popijając sokiem pomarańczowym.
A tak przy okazji - jedliście kiedyś daktyle prosto z palmy? ;)
Podsumowując. Sprawdza się stara zasada, że miejscowe specjały miejscowymi specjałami, ale parę produktów na czarną godzinę trzeba zabrać z Polski. Na wypadek gdyby pobliskie spożywczaki ogłosiły strajk, a nieznajomość lokalnych warunków nie pozwalała na jakieś większe szaleństwo. Z resztą, kto robi sklep blisko mariny. Turyści wodni żywią się przecież luksusem (albo, co bliższe naszemu przypadkowi, wodorostami ;)).
*"Asterix i Obelix. Misja Kleopatra"
** aktualnie już wymieniona, dodam z kronikarskiego obowiązku
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Smakowało? - zostaw komentarz :)
Did you like it? - leave a comment :)