Miałam ostatnio wybitnego pecha
do restauracji w Krakowie. Jakoś nie mogłam trafić do restauracji, która
spełniałaby moje oczekiwania, niezależnie od tego czy droga czy tania. Do La Forchetty
zbierałam się długo. Właściwie to rok od czasu gdy pierwszy raz usłyszałam o
tej knajpie. W końcu się udało. Mam tam strasznie daleko i jeszcze bardziej nie
po drodze, a mimo to (choć minął dopiero tydzień od naszej wizyty) już padła
nazwa tej restauracji w planach obiadowych. To chyba mówi samo przez się.
Byliśmy zachwyceni. Zdecydowanie powinni założyć oddział w północno –
wschodniej części Krakowa, w ramach polityki antydyskryminacyjnej względem
mieszkańców tych okolic ;)
Restauracja mieści się przy ulicy
Marcika 27, pomiędzy tyłem Centrum Handlowego Zakopianka a torami (kilkaset
metrów w stronę Góry Borkowskiej) w budynku biurowym. Z zewnątrz wcale nie
zapowiada tak pysznej i wykwintnej kuchni. Ma za to niezaprzeczalny plus – duży
parking. I niezbyt wysokie ceny, szczególnie w odniesieniu do jakości.
Wchodzimy. Wita nas duża sala i
dwie kelnerki. Zaglądamy do karty, nie wiedząc do końca czego się spodziewać.
Słyszałam o tej restauracji jako o włoskiej bądź kontynentalnej. I w sumie oba
określenia są uzasadnione. Można zjeść makaron, za to dania główne są
zdecydowanie kontynentalne, z nieoczekiwanymi dodatkami. Kelnerki kompetentne,
są w stanie opowiedzieć o składzie potrawy oraz polecić konkretne dania pod
kątem potrzeb dietetycznych.
Zamówiliśmy:
- sałatkę z kozim serem i
burakami – połączenie uwielbiamy. Ja wolę jednak surowy ser, ale to raczej
rzecz gustu, bo mój towarzysz uważał, że sałatka jest absolutnie genialna i
wspaniale, że ser zgrillowano,
- polędwiczki wieprzowe w palonym
sianie (to był kulinarny orgazm). Mnie by do tego wystarczyła sałata, ale
towarzysz piał głośno na towarzyszącą polędwiczkom kaszę z cebulą, grzybkami i
groszkiem. Ja też muszę przyznać, że kasza była przepyszna (choć wyczułam pieczarki
a nie grzyby leśne, ale też dalej chyba od sezonu nie mogliśmy trafić, więc
może można spodziewać się i leśnych – wcale bym się nie zdziwiła, bo jakość
składników mnie bardzo pozytywnie zaskoczyła)
- żeberka w miodzie i gorczycy na
sałacie. Też genialnie. Glazura miodowo – gorczycowa idealnie wyważona. Ślinka
mi cieknie na samą myśl :)
Porcje wystarczająco duże, że ja
już po zjedzeniu jednej sałatki na pół oraz po jednym daniu (wymienialiśmy się
oczywiście) byłam tak objedzona, że na dwa dni by mi starczyło. Chłop jak to
chłop stwierdził, że jeszcze by coś zjadł. Zdecydował się na ciasto bananowe. I
to moim zdaniem była pozycja o wiele słabsza od dań głównych. Ciasto było
lekkie, ale stosunkowo suche, co raczej mnie zdumiało w cieście bananowym. Ale
może jestem zbyt surowa – zdecydowanie najlepsze ciasto bananowe robi moja
koleżanka, Restauracja powinna się do niej zgłosić ;)
Jeżeli chodzi o napoje, to
pójście w morawskie wina było naprawdę dobrą decyzją. W końcu to wino, do
którego z Krakowa mamy stosunkowo blisko. Próbowałam wina stołowego – szkoda,
że w Polsce nie jest praktykowana bezpłatna kranówa (czy też tania woda
źródlana) na każdym stole, chętnie bym je sobie rozmieszała z wodą. Za to lemoniada, którą zamówiliśmy okazała się być
bardziej czymś w rodzaju wody z cytryną, za co daję minuta, bo zrobienie lemoniady, to w końcu żadna filozofia (wcale bym nie płakała, gdyby uwarzył ją kucharz, a nie kelnerka ;))
Trzeba także pamiętać, że w
kuchni wszystko przygotowywane jest na świeżo dla konkretnego klienta, w
związku z czym trzeba nastawić się na oczekiwanie 20 – 30 minut na potrawę.
Trochę brakuje „czekadełka”, choć słyszałam, że czasem bywa – np. kawałki
owoców. Szkoda, że nie jest to stała praktyka. My na szczęście byliśmy jeszcze
dość najedzeni, ale jakby ktoś przyszedł wściekle głodny, to mógłby nie
wytrzymać ;)
I ostatnia kwestia: znak
rozpoznawczy restauracji – kwadratowe kamienne talerze o chropowatej
powierzchni. Gdy kelnerka serwuje tak podane danie to szczęka opada, jednak
jest to mało wygodne rozwiązanie, nóż zgrzyta na chropawej powierzchni i
brakuje trochę podwyższonego brzegu. Cały obiad zastanawiałam się czy coś mi
nie wyląduje na obrusie. Plus jest taki, że na życzenie klienta podadzą obiad
na zwykłym ;) Gorąco Was jednak namawiam, żeby choć raz spróbować kamiennego
talerza, bo wrażenie jest oszałamiające. Naprawdę można doznać szoku, gdy
najpierw przejdzie się przez parking Decathlona, potem potupta wzdłuż torów
kolejowych, wejdzie do biurowca i dostanie do jedzenia tak wykwintnie podane i
pyszne dania.
Zdecydowanie był to dobry wybór i
na pewno nie ostatnia wizyta w tej restauracji.
Zdjęcia pochodzą z archiwum restauracji La Forchetta. Bardzo dziękuję za udostępnienie (tym bardziej, że nie wiedzą co napisałam :)).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Smakowało? - zostaw komentarz :)
Did you like it? - leave a comment :)