wtorek, 26 maja 2015

La Forchetta – wykwintne doświadczenie w nieoczekiwanym miejscu.



Miałam ostatnio wybitnego pecha do restauracji w Krakowie. Jakoś nie mogłam trafić do restauracji, która spełniałaby moje oczekiwania, niezależnie od tego czy droga czy tania. Do La Forchetty zbierałam się długo. Właściwie to rok od czasu gdy pierwszy raz usłyszałam o tej knajpie. W końcu się udało. Mam tam strasznie daleko i jeszcze bardziej nie po drodze, a mimo to (choć minął dopiero tydzień od naszej wizyty) już padła nazwa tej restauracji w planach obiadowych. To chyba mówi samo przez się. Byliśmy zachwyceni. Zdecydowanie powinni założyć oddział w północno – wschodniej części Krakowa, w ramach polityki antydyskryminacyjnej względem mieszkańców tych okolic ;)


Restauracja mieści się przy ulicy Marcika 27, pomiędzy tyłem Centrum Handlowego Zakopianka a torami (kilkaset metrów w stronę Góry Borkowskiej) w budynku biurowym. Z zewnątrz wcale nie zapowiada tak pysznej i wykwintnej kuchni. Ma za to niezaprzeczalny plus – duży parking. I niezbyt wysokie ceny, szczególnie w odniesieniu do jakości.
Wchodzimy. Wita nas duża sala i dwie kelnerki. Zaglądamy do karty, nie wiedząc do końca czego się spodziewać. Słyszałam o tej restauracji jako o włoskiej bądź kontynentalnej. I w sumie oba określenia są uzasadnione. Można zjeść makaron, za to dania główne są zdecydowanie kontynentalne, z nieoczekiwanymi dodatkami. Kelnerki kompetentne, są w stanie opowiedzieć o składzie potrawy oraz polecić konkretne dania pod kątem potrzeb dietetycznych.
Zamówiliśmy:
- sałatkę z kozim serem i burakami – połączenie uwielbiamy. Ja wolę jednak surowy ser, ale to raczej rzecz gustu, bo mój towarzysz uważał, że sałatka jest absolutnie genialna i wspaniale, że ser zgrillowano,
- polędwiczki wieprzowe w palonym sianie (to był kulinarny orgazm). Mnie by do tego wystarczyła sałata, ale towarzysz piał głośno na towarzyszącą polędwiczkom kaszę z cebulą, grzybkami i groszkiem. Ja też muszę przyznać, że kasza była przepyszna (choć wyczułam pieczarki a nie grzyby leśne, ale też dalej chyba od sezonu nie mogliśmy trafić, więc może można spodziewać się i leśnych – wcale bym się nie zdziwiła, bo jakość składników mnie bardzo pozytywnie zaskoczyła)
- żeberka w miodzie i gorczycy na sałacie. Też genialnie. Glazura miodowo – gorczycowa idealnie wyważona. Ślinka mi cieknie na samą myśl :) 


Porcje wystarczająco duże, że ja już po zjedzeniu jednej sałatki na pół oraz po jednym daniu (wymienialiśmy się oczywiście) byłam tak objedzona, że na dwa dni by mi starczyło. Chłop jak to chłop stwierdził, że jeszcze by coś zjadł. Zdecydował się na ciasto bananowe. I to moim zdaniem była pozycja o wiele słabsza od dań głównych. Ciasto było lekkie, ale stosunkowo suche, co raczej mnie zdumiało w cieście bananowym. Ale może jestem zbyt surowa – zdecydowanie najlepsze ciasto bananowe robi moja koleżanka, Restauracja powinna się do niej zgłosić ;)
Jeżeli chodzi o napoje, to pójście w morawskie wina było naprawdę dobrą decyzją. W końcu to wino, do którego z Krakowa mamy stosunkowo blisko. Próbowałam wina stołowego – szkoda, że w Polsce nie jest praktykowana bezpłatna kranówa (czy też tania woda źródlana) na każdym stole, chętnie bym je sobie rozmieszała z wodą. Za to lemoniada, którą zamówiliśmy okazała się być bardziej czymś w rodzaju wody z cytryną, za co daję minuta, bo zrobienie lemoniady, to w końcu żadna filozofia (wcale bym nie płakała, gdyby uwarzył ją kucharz, a nie kelnerka ;))

Trzeba także pamiętać, że w kuchni wszystko przygotowywane jest na świeżo dla konkretnego klienta, w związku z czym trzeba nastawić się na oczekiwanie 20 – 30 minut na potrawę. Trochę brakuje „czekadełka”, choć słyszałam, że czasem bywa – np. kawałki owoców. Szkoda, że nie jest to stała praktyka. My na szczęście byliśmy jeszcze dość najedzeni, ale jakby ktoś przyszedł wściekle głodny, to mógłby nie wytrzymać ;)
I ostatnia kwestia: znak rozpoznawczy restauracji – kwadratowe kamienne talerze o chropowatej powierzchni. Gdy kelnerka serwuje tak podane danie to szczęka opada, jednak jest to mało wygodne rozwiązanie, nóż zgrzyta na chropawej powierzchni i brakuje trochę podwyższonego brzegu. Cały obiad zastanawiałam się czy coś mi nie wyląduje na obrusie. Plus jest taki, że na życzenie klienta podadzą obiad na zwykłym ;) Gorąco Was jednak namawiam, żeby choć raz spróbować kamiennego talerza, bo wrażenie jest oszałamiające. Naprawdę można doznać szoku, gdy najpierw przejdzie się przez parking Decathlona, potem potupta wzdłuż torów kolejowych, wejdzie do biurowca i dostanie do jedzenia tak wykwintnie podane i pyszne dania. 

Zdecydowanie był to dobry wybór i na pewno nie ostatnia wizyta w tej restauracji. 

Zdjęcia pochodzą z archiwum restauracji La Forchetta. Bardzo dziękuję za udostępnienie (tym bardziej, że nie wiedzą co napisałam :)).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Smakowało? - zostaw komentarz :)
Did you like it? - leave a comment :)