Ryby szczerze uwielbiam. Jak dla
mnie post rybny mógłby trwać cały rok i wcale bym z tego powodu nie płakała. Co
innego mój portfel, ale to inna kwestia. I właśnie na tym tle mam od dłuższego
czasu wiele przemyśleń. Dlaczego ryba jest w chrześcijaństwie uważana za danie
postne? A no chyba przede wszystkim dlatego, że religia pochodzi z miejsca
gdzie woda i 90% społeczeństwa trudni się rybołówstwem, jest to danie
powszechne i tanie, absolutnie nie wykwintne. Oczywiście każdy, kto interesuje
się kuchnią wie, że danie wykwintne można zrobić ze wszystkiego. Żeby nie
wspomnieć chociażby zupy cebulowej. A w chwili obecnej do dań – marzenia
urastają pierogi i inne dania, które wymagają dłuższego postania nad garami.
Wracając jednak do tematu głównego, jakoś tak przypomina mi się pisarstwo
siostry Małgorzaty Borkowskiej, która specjalizuje się w historii polskich zakonów
żeńskich, a przy tym ma tak wspaniały dar lekkiego pióra, że książki, bądź co
bądź naukowe czyta się jak dobre powieści historyczne. Tam też wyczytałam
zdanie, które rzutuje na całe moje myślenie o poście. Otóż gdy do Polski
sprowadzono zakon karmelitanek bosych, których reguła głosi (albo wtedy
głosiła), że chodzić mogą wyłącznie w sandałach (bose są w końcu) zaczęły się
lekkie schody. Zakon powstał, a jakże, na ciepłym południu, gdzie sandały,
nawet zimą „jakoś oblecą”. Stąd też gdy w Polsce nadeszły srogie mrozy, a do
tego siostry musiały uciekać z klasztoru przed zbliżającym się frontem którejś
z rozlicznych wojen, to do przyjmujących je benedyktynek dotarły niemalże
zamarznięte na kość. Pisały potem rozliczne listy do przełożonych z południa z
prośbą o modyfikacje srogich reguł, ze względu na warunki pogodowe. Odpowiedź
była równie przychylna, co „od czapy”. O ile pamiętam, zezwolono na mufkę, płaszczyk
(oczywiście bez futerka – syntetyków nie było), za to o ciepłych gaciach i
grubych butach nie wspomniano słowem. Podobnie chyba można pisać o rybie.
Sprowadzono zakony, kazano jeść rybę. Tylko skąd ją wziąć? Trzeba było założyć
stawy hodowlane (specjalizowali się w tym cystersi) i wyprodukować sobie rybkę.
Przedsięwzięcie niełatwe i dość kosztowne. Podczas gdy dla ogółu ryba to mogła
być nad rzeką, a i to wtedy gdy się złowiła. A co inni? Kasza, zboże, rośliny
jadalne, a mięso czy ryba to raczej od święta. Jak chłop był chory albo kura
była chora.
Dziś zatem danie formalnie
postne: Łosoś na parze ze szparagami duszonymi w winie.
Składniki:
Pęczek zielonych szparagów
Filet z łososia (u mnie porcja z
Biedronki, takiej większej szukałam)
Białe wino
Sól, pieprz
+ szeroki garnek/patelnia z
pokrywką
+ garnek/wkładka/durszlak – do
gotowania na parze
Sposób przygotowania:
Do garnka wlewamy parę kropel
oliwy, gdy się zagrzeje wrzucamy pokrojone w 1,5 - 2 calowe kawałki szparagi –
bez główek, podlewamy winem, tak żeby dno garnka było w miarę przykryte i
dusimy pod przykryciem, gdy „doły” trochę zmiękną dodajemy główki i dusimy
wszystko do miękkości. W drugim garnku gotujemy na parze łososia posypanego
odrobiną soli (ryba nie traci własnej soli w gotowaniu na parze, więc można to
pominąć, ja odrobinkę dałam), świeżo mielonym pieprzem (u mnie kolorowy) i
polanego odrobiną tego samego wina, co do szparagów. Całość łączymy na talerzu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Smakowało? - zostaw komentarz :)
Did you like it? - leave a comment :)