niedziela, 30 grudnia 2018

Pomylony chleb z Vermont

Miał być chleb z Vermont z książki Hamelmana, ale pomyliły mi się mąki. Sypię, sypię, sypię i nagle... bum z pudełka wylatuje kartka mąka żytnia 720. No to pokombinowałam. Efekt wizualny super, smakowy też fantastyczny. Rodzina wciąga aż im (nam) się uszy trzęsą. Zdecydowanie do powtórki i to nie raz.



Składniki:
zaczyn
140 g mąki chlebowej pszennej (ja używam typ 650 dostępny w dyskontach)
170 g wody
2 łyżki dojrzałego zakwasu (płynnego) - w oryginale to zakwas pszenny, ja nie prowadzę dwóch, daję żytni

ciasto chlebowe
zaczyn
260 g mąki żytniej chlebowej typ 720
550 g mąki pszennej chlebowej typ 650
431 g wody
łyżka soli

Sposób przygotowania:
Zaczyn (wieczorem poprzedniego dnia) wymieszać zakwas z mąką i wodą i zostawić pod przykryciem przez noc. Rano wymieszać wszystkie składniki oprócz soli, zostawić na 20 min do godziny, dodać sól i znów wymieszać na jednolite ciasto. Zostawić na 2,5 h. Zgodnie z regułami z książki w tym czasie złożyć dwa razy, choć nie mam przekonania czy przy tak dużej ilości mąki żytniej jest to konieczne - złożyłam raz. Po upływie czasu wyrastania uformować bochenki, wsadzić do koszyka łączeniem do góry i zostawić na kolejne 2-2,5 h do wyrośnięcia. Można też w tym momencie wsadzić do lodówki i upiec dopiero wieczorem. Hamelman twierdzi że do 8 h w temp 10 stopni, a przy 5,5 do 18 h (u mnie w lodówce max do wieczora, jak zostawię do rana to zwykle są przerośnięte i brzydkie). Piec w temp. 240 stopni z parą  przez 40-45 minut, aż postukane od dołu wydadzą głuchy odgłos.

piątek, 21 grudnia 2018

Czym zastąpić foliówkę - czyli upcycling starej firanki

Nie wiem czy Was też to spotyka, ale moje wysiłki w celu ograniczenia ilości toreb foliowych to chyba walka z wiatrakami. Zwłaszcza w przypadku starszych sprzedawców żadne argumenty nie działają. Ani wygoda, ani porządek ani ekologia. Uciekłam się nawet do tego, że założyłam się z mężem kto przyniesie mniej siatek z zakupów (tu patrzą dziwnie, ale nie protestują - widocznie dziwnych ludzi z dziwnymi zakładami jest więcej). Ostatnio zawsze przegrywam - tylko ja robię zakupy :D Po prostu nie przejdzie, nie rozumieją, że za darmo też nie i proszę zważyć do mojej torby. Jednak coś co przypomina worek foliowy jakoś budzi mniejszy opór. Może po prostu dlatego, że dobrze widać co jest w środku. Nie, nie spakowałam do torby tego diamentu, który eksponuje pan obok ziemniaków ;)

Wykonanie jest super proste, wystarczy maszyna i umiejętność jej włączenia, wiele więcej nie trzeba.



Składniki:
Stara firanka (ja miałam kawałek po skracaniu chyba)
wstążka
maszyna do szycia, nici
agrafka

Sposób przygotowania:
Wyciąć z firanki spore kawałki, pamiętając o zapasie na szew i tunelu na wstążkę. Złożyć materiał na pół prawa strona do prawej, spiąć szpilkami i zszyć ściegiem prostym. Wywinąć tunel na wstążkę i zaszyć go, można zostawić kawałek na wsadzenie wstążki lub zaszyć cały a następnie od zewnątrz zrobić dziurkę na wstążkę (firanka, przynajmniej moja, się nie strzępi). Przy użyciu agrafki wciągnąć wstążkę. Można ją związać lub zszyć końce, tak by przy pomocy wstążki można było zamknąć wlot woreczka. 

Działa.

Chociaż i tak ilość worków, które przyniosłam do domu przed świętami mnie lekko załamuje. Nie cierpię foliówek.

Pasztet prawie z Kuchni Polskiej i mrożenie pasztetu

Jakiś czas temu mąż zakupił wątrobę cielęcą, w sumie nie wiem po co. Zagracała zamrażarkę okrutnie, co szczególnie przed świętami może spowodować duży kryzys małżeński. Zwłaszcza gdy świąteczne pierogi od razu idą do zamrożenia. I tak mamy pełno w zamrażarce, bo mamy zwyczaj przygotowywać trochę dań na tak zwaną "czarną godzinę" - po powrocie z wakacji, choroby, za dużo na głowie i takie tam. Naprawdę się przydaje. No ale kiedy przed świętami pół zamrażarki potrzebne na jakieś tam pierogi to już dramat. Postanowiłam zatem, że robimy pasztet. Nic to, że pasztet też mrozimy, ale to już można uznać za robienie zapasów. Nie wiem gdzie zmieścimy te pierogi, chyba u sąsiadki, tym bardziej, że teściowa już zapowiedziała dowiezienie swojego pasztetu, a tata dwóch karpi. Takie to dylematy przedświąteczne.

Oryginalny przepis pochodzi z "Kuchni Polskiej PWE" (patrząc po układzie, to zmutowana wersja tej starej "Kuchni Polskiej" w białej okładce z kwiatkami. Modyfikacje związane z posiadanymi składnikami i osobistymi potrzebami w nawiasach.



Składniki:
1/2 kg wołowiny (u mnie łata)
1/2 kg cielęciny (u mnie wątroba 70 dag, bo to było)
1/2 kg podgardla lub surowego tłustego boczku (u mnie boczek, podgardla akurat nie było)
1/2 kg wieprzowiny tłustej (u mnie łopatka)
30 dag wątróbek drobiowych (u mnie 17 dag ze względu na większą ilość wątroby cielęcej)
2 cebule
5 suszonych grzybów (pominęłam)
3 liście laurowe
po 10 ziaren pieprzu i ziela angielskiego
5 jagód jałowca (pominęłam, nie było w sklepie)
sól
1 kajzerka
3 jaja
pieprz
1 łyżeczka świeżo startej gałki muszkatołowej
można dodać dwie marchewki (dodałam)
tarta bułka (niekoniecznie, zależy od wilgotności masy)

do formy: masło, bułka tarta

Sposób przygotowania:
Mięso (bez wątróbek) umyć, wsadzić do gara i zalać wodą tak by przykryło, dodać cebule, grzyby, liście laurowe, ziarna pieprzu i ziela angielskiego oraz jałowiec i ewentualnie marchew. Lekko posolić (na tym etapie przeoczyłam). Gotować na wolnym ogniu przez półtorej godziny (uważać żeby się nie przypaliło). Dodać wątróbki i gotować jeszcze 10 minut. W mojej wersji najpierw pokrojoną wątrobę cielęcą, potem wątróbki drobiowe, bo te drugie szybciej się parzą. Zdjąć z ognia, lekko przestudzić, dodać kajzerkę, tak by wchłaniała sos. Całkowicie ostudzić. Wszystko poza zielem, pieprzem i liściem laurowym przepuścić dwukrotnie przez maszynkę, dodać jaja, sól, pieprz i gałkę, dobrze wyrobić. Jeżeli masa jest zbyt rzadka dodać tartej bułki. Formę nasmarować masłem i posypać bułką, nałożyć masę do 3/4 wysokości formy. Piec w kąpieli wodnej (formy włożyć do naczynia lub głębokiej blachy z wodą, powinna sięgać do połowy wysokości naczynia). Piec w temp. 180-200 stopni przez ok. 1 1/2 godziny.

Mrożenie pasztetu

Jeżeli pasztet jest wystarczająco tłusty to dobrze się mrozi. W tym celu najłatwiej upiec pasztet w aluminiowych foremkach, które po upieczeniu łatwo przeciąć na pół (dla nas pół foremki naraz wystarczy). Można owinąć pasztet w folię aluminiową lub papier do pieczenia, wsadzić do pojemnika czy worka do mrożenia, uważając tylko by się nie rozpadł. Rozmrażać w lodówce. Wyciągnięty wieczorem, na rano będzie dobry.

niedziela, 9 grudnia 2018

Upcyclingowa koszula

Długo zastanawiałam się, czy w ogóle wrzucać tu tematy szyciowe, bo samą mnie wkurzały odejścia od tematu na blogach kulinarnych (no chyba, że chodziło o książki lub podróże - zwłaszcza te kulinarne), ale w końcu uznałam, że raz kozie wio. Chyba warto się podzielić swoją nową pasją, zwłaszcza jeśli miałoby to przynieść coś dobrego, a tu pola jest wiele.

Od dawna chciałam nauczyć się szyć. Stary singer mojej babci śnił mi się po nocach całe życie i śni nadal, choć do niedawna maszynę widywałam z rzadka, gdy szył sobie coś mój tata, a na moje nieśmiałe zainteresowanie odpowiadał głównie historyjką ze swojego dzieciństwa, kiedy to miał do szkoły uszyć fartuszek i babcia kazała mu to zrobić, więc dostał dwóję, bo reszcie klasy szyły krawcowe.

W końcu będąc już dorosłą i zamężną babą postanowiłam, że dosyć tej frustracji, że sobie nawet głupich spodni nie umiem skrócić i zażyczyłam sobie na urodziny maszynę. Dostałam. Mąż z ojcem się umówili i na spółkę kupili mi maszynę.

Rok stała nieużywana, bo nie wiedziałam z której strony się za nią wziąć. W końcu zmolestowałam teściową, żeby mi conieco pokazała, a także kupiłam książkę Jana Leśniaka "O szyciu prosto modnie i kreatywnie". Wróć, to już po spektakularnej klęsce przerobienia starego tiszerta na bluzkę do karmienia. Kiedy złamałam pierwszą igłę wkurzyłam się. Ja się muszę tego nauczyć. Nie ma mi kto pokazać. Idę na kurs! Dobrze, że znalazłam kurs podstawowy w domu kultury, bo jakbym trafiła na kurs kwalifikacyjny do odzieżówki, to mój mąż chyba by padł na zawał. Jego wykształcona żona, przejściowo żona przy mężu i matka przy dziecku (no to bardziej) zamienia swoje wykształcenie na fach krawcowej ;)

Przed kursem udało mi się uszyć jedną bluzkę z książki Leśniaka - pierwszą. Jak teraz patrzę na szwy to płaczę rzewnie, bo w tej chwili wkładając przypadkowy kawałek materiału pod maszynę, w przypadkowym kierunku i przytrzymując tylko palcem szyję prościej niż wtedy z wielkim trudem i potem na czole. Po kursie patrząc może nie jestem prymusem, ale te nieszczęsne spodnie umiem skrócić. Uszyłam sobie kilka ciuchów i zainteresowałam się przeróbkami, czyli jak to się teraz modnie nazywa - upcyclingiem.

Zaczęło się od modnej w tym sezonie bluzki hiszpanki, którą można zrobić z męskiej koszuli, a potem wsiąkłam. Pinterest, blogi, grupy - wow!

No i najważniejsze. Przemysł tekstylny to straszny śmieciarz. Fast fashion produkuje co roku góry śmieci. Wielkie marki, żeby nie obniżyć swojego prestiżu puszczają rocznie z dymem ciuchy o jakiejś chorej wartości.

Także ten. TL;DR - kupować używane, nauczyć się szyć i przerabiać. A jak nie to kupować dobrej jakości, a mniej.

Tu moja pierwsza upcyclingowa uszytka. Koszula pochodzi z lumpeksu i raczej nie zostałaby kupiona do noszenia, bo stan jej był dość kiepski - na szczęście głównie w tych miejscach, które nie występują w produkcie finalnym.

Bluzka hiszpanka. Obcięta góra, zamiast niej wszyta gumka i skrócone rękawy. Później zaszyłam też dół, bo wkurzało mnie jak się rozchodzi na moich wątłych biodrach.



Jak wyciągnę od męża jego uszytkę, to pokażę, w jaki sposób wykorzystałam mankiety i resztki firanki.

Placuszki na zakwasie bez jajek

Jakiś czas temu udało mi się zrobić kolejny zakwas. I na razie (tfu-tfu-odpukać-nie-wierzę-w-zabobony) jakoś sobie radzi. Dokarmiam go regularnie dwa razy dziennie i nie wsadzam do lodówki pomiędzy (taki eksperyment, póki nie wyjedziemy po raz pierwszy i będzie musiał do niej trafić). Na pewno bardzo dobrze wpływa to na siłę zakwasu, który po dwóch tygodniach, jest już tak mocarny, że dodanie drożdży do ciasta tak na wszelki wypadek skończyło się małą katastrofą. Chleb leżakowany w lodówce wypłynął radośnie z koszyków. Dobrze, że był dodatkowo w siatce, bo oooo jak ja nie cierpię mycia lodówki. Zwłaszcza nadprogramowego.

No ale. W związku z tym, że siedzi na zewnątrz i dodaje się do niego 4 łyżki mąki i tyle samo wody dziennie to szybko wychodzi ze słoika. Sam słoik też często trzeba zmieniać, żeby gdzieś u góry nie zamieszkała pleśń, bo wtedy cały zakwas do śmieci.

W związku z tym, w krótkim czasie jaki upłynął od zrobienia tego zakwasu, już trzykrotnie wykorzystywałam przepis na nadmiary zakwasu z książki Hamelmana. Raz krakersy i dwa razy placuszki. No właśnie, placuszki. Najlepsze przepisy powstają zawsze gdy zrobi się jakiś błąd.

Mąka, zakwas i drożdże w misce, masło roztopione. Zaglądam do lodówki po jajka iiii.... NIC. Dla pewności pytam męża, gdzie są jajka, bo nie dalej niż tydzień temu kupowałam 10, a jeszcze wtedy nie wyszły poprzednie.

Mąż spokojnie - nie ma.

Zaproponował, żeby lecieć do jedynego otwartego sklepu w okolicy (przy czym nie wskazał kto ma lecieć, więc podejrzewałam, że ja), bo przecież niedziela niehandlowa, no ale ja już miałam pomysł. Iście genialny. Klasyczna sztuczka z zamianą. Wyszło tak dobre, że nie wiem czy kiedyś wrócę do oryginalnego przepisu.

Po tym przydługim wstępie, w celu zbudowania napięcia, przepis:

Oryginał to przepis na naleśniki i gofry na zakwasie z książki "Chleb" Jeffreya Hamelmana. Już dawno przeze mnie przerobiony na drożdżowy, a teraz jeszcze bez jaj!



Składniki:
 227 g mąki chlebowej przesianej (dałam typ 650 i odpuściłam przesiewanie)
310 g zakwasu żytniego
227 g ciepłej wody
łyżka miodu
ok. 85 g roztopionego masła
łyżeczka suchych drożdży
dwie szczypty soli
2/3 kubka gluta z siemienia lnianego wraz z nasionami (dałam niecałe pół kubka siemienia, zalałam wodą do pełna, ale weszło mi mniej do ciasta).

+ pokrojony w plasterki banan (na koniec i opcjonalnie)

Sposób przygotowania:
Wymieszać wszystkie składniki. Ja zrobiłam to łyżką, ale można też mikserem z hakami do ciasta drożdżowego, tyle że ciasto jest luźne, jak na racuchy, więc ma szansę pryskać. Potrzymać ok. 1,5 - 2h pod ściereczką. Iść na spacer, więc ciasto wsadzić do lodówki. Po kilku godzinach wrócić, wkroić banana (nie trzeba) i usmażyć placki na patelni nieprzywierającej (są bardzo delikatne, a przewracać trzeba jak tylko zacznie się pojawiać otoczka wyschniętego ciasta, także wszelkie stare dobre żeliwne patelnie - takie jak nasza faworytka do naleśników po prostu odpadają). Podać z podgrzanymi, mrożonymi borówkami (czy jak mówią w innych częściach Polski jagodami) z dodatkiem łyżeczki miodu.

Poważnie mówiąc, to zwykle po ok. 0,5 - 2h smażę lub po max pół dnia w lodówce. Hamelmanem się nie sugerujcie, on robi to ciasto na sodzie i proszku do pieczenia, więc procedura jest całkiem inna.

Kaczka balsamiczna

Miks z kilku blogów i własnej twórczości. Bardzo proste, a jednocześnie pyszne danie. U mnie pieczona była pierś z kaczki, ale w ten sam sposób można zrobić też całą kaczkę.

Składniki:
2 piersi kaczki
jabłko szara reneta
gruszka konferencja
sól 
świeżo mielony pieprz
suszony majeranek
świeży rozmaryn
czosnek
ocet balsamiczny

Sposób przygotowania:
Piersi kaczki posolić i popieprzyć, posypać majerankiem, dodać dwie małe gałązki rozmarynu, dwa ząbki czosnku (wrzuciłam całe ze skórką pod spód), wsadzić do naczynia, obłożyć ćwiartkami jabłka i gruszki i polać octem balsamicznym. Na dwie piersi było to ok. 5-6 łyżek + 1 przed pieczeniem. Naczynie z kaczką wsadzić na noc do lodówki. Przed pieczeniem polać jeszcze łyżką octu. Piec w temp. 180 stopni przez ok. 1-1,5h (mięso ma być mięciutkie - może stać się to wcześniej, zwykle przyjmuję trochę ponad godzinę na kilogram, tu miałam niecały, piekłam dłużej). Wyszło pyszne, zdecydowanie warte powtórzenia. 

Niestety zdjęcia nie zrobiłam.