Długo zastanawiałam się, czy w ogóle wrzucać tu tematy szyciowe, bo samą mnie wkurzały odejścia od tematu na blogach kulinarnych (no chyba, że chodziło o książki lub podróże - zwłaszcza te kulinarne), ale w końcu uznałam, że raz kozie wio. Chyba warto się podzielić swoją nową pasją, zwłaszcza jeśli miałoby to przynieść coś dobrego, a tu pola jest wiele.
Od dawna chciałam nauczyć się szyć. Stary singer mojej babci śnił mi się po nocach całe życie i śni nadal, choć do niedawna maszynę widywałam z rzadka, gdy szył sobie coś mój tata, a na moje nieśmiałe zainteresowanie odpowiadał głównie historyjką ze swojego dzieciństwa, kiedy to miał do szkoły uszyć fartuszek i babcia kazała mu to zrobić, więc dostał dwóję, bo reszcie klasy szyły krawcowe.
W końcu będąc już dorosłą i zamężną babą postanowiłam, że dosyć tej frustracji, że sobie nawet głupich spodni nie umiem skrócić i zażyczyłam sobie na urodziny maszynę. Dostałam. Mąż z ojcem się umówili i na spółkę kupili mi maszynę.
Rok stała nieużywana, bo nie wiedziałam z której strony się za nią wziąć. W końcu zmolestowałam teściową, żeby mi conieco pokazała, a także kupiłam książkę Jana Leśniaka "O szyciu prosto modnie i kreatywnie". Wróć, to już po spektakularnej klęsce przerobienia starego tiszerta na bluzkę do karmienia. Kiedy złamałam pierwszą igłę wkurzyłam się. Ja się muszę tego nauczyć. Nie ma mi kto pokazać. Idę na kurs! Dobrze, że znalazłam kurs podstawowy w domu kultury, bo jakbym trafiła na kurs kwalifikacyjny do odzieżówki, to mój mąż chyba by padł na zawał. Jego wykształcona żona, przejściowo żona przy mężu i matka przy dziecku (no to bardziej) zamienia swoje wykształcenie na fach krawcowej ;)
Przed kursem udało mi się uszyć jedną bluzkę z książki Leśniaka - pierwszą. Jak teraz patrzę na szwy to płaczę rzewnie, bo w tej chwili wkładając przypadkowy kawałek materiału pod maszynę, w przypadkowym kierunku i przytrzymując tylko palcem szyję prościej niż wtedy z wielkim trudem i potem na czole. Po kursie patrząc może nie jestem prymusem, ale te nieszczęsne spodnie umiem skrócić. Uszyłam sobie kilka ciuchów i zainteresowałam się przeróbkami, czyli jak to się teraz modnie nazywa - upcyclingiem.
Zaczęło się od modnej w tym sezonie bluzki hiszpanki, którą można zrobić z męskiej koszuli, a potem wsiąkłam. Pinterest, blogi, grupy - wow!
No i najważniejsze. Przemysł tekstylny to straszny śmieciarz. Fast fashion produkuje co roku góry śmieci. Wielkie marki, żeby nie obniżyć swojego prestiżu puszczają rocznie z dymem ciuchy o jakiejś chorej wartości.
Także ten. TL;DR - kupować używane, nauczyć się szyć i przerabiać. A jak nie to kupować dobrej jakości, a mniej.
Tu moja pierwsza upcyclingowa uszytka. Koszula pochodzi z lumpeksu i raczej nie zostałaby kupiona do noszenia, bo stan jej był dość kiepski - na szczęście głównie w tych miejscach, które nie występują w produkcie finalnym.
Bluzka hiszpanka. Obcięta góra, zamiast niej wszyta gumka i skrócone rękawy. Później zaszyłam też dół, bo wkurzało mnie jak się rozchodzi na moich wątłych biodrach.
Jak wyciągnę od męża jego uszytkę, to pokażę, w jaki sposób wykorzystałam mankiety i resztki firanki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Smakowało? - zostaw komentarz :)
Did you like it? - leave a comment :)