Znów poszłam na skróty, efekt wizualnie troszkę mnie załamał przez porównanie z efektem z bloga z którego wzięłam przepis, czyli Pieczywo na zakwasie ale to wszystko moja wina. Koniecznie chciałam upiec ten chleb w tygodniu. Nie wiem, mam jakąś taką potrzebę, żeby tak właśnie piec, bo w tygodniu wiadomo: praca - dom, praca - dom, a w weekend ciągle coś się dzieje, pojechałoby się gdzieś, a to znajomi przyjdą, a to wyjazd tu czy tam i w efekcie, trzeba planować weekendy na 2 miechy do przodu. Gdzie tu czas na chleb? A w tygodniu, jak się człowiek dobrze zorganizuje i wybierze odpowiedni przepis, to przygotowanie chleba może przejść niezauważone. Rano w półśnie mieszamy zaczyn, potem 8-12-14h przerwy na pójście do pracy, na zakupy itp, potem powrót i w sam raz można dalej walczyć, przy okazji ugotować obiad na cały tydzień, zrobić pranie i ogólnie ogarnąć kuwetę, bo jak wiadomo samej pracy przy chlebie nie ma za wiele, za to siedzenia w domu, bo tu godzinka a tam dwie jest dość.
W tym przypadku szaleństwo level hard: chleb miesza się wieczorem (2h na to trzeba, mieszanie, autoliza, wyrastanie, formowanie), potem noc w lodówce a rano pieczenie. Jak to zrobić? samo pieczenie gites: 30-40 minut. Do tego nagrzanie piekarnika na maxa, już trochę gorzej, bo trwa to ok. godziny. Ale czas jaki chleb potrzebuje po lodówkowaniu, to już mi się całkiem nie podoba: 1-4 godzin! No to wymyśliłam: chleb prosto z lodówki wjeżdża do zimnego piekarnika i grzeje się wraz z nim, wyciągam jak się upiecze. To dało mi możliwość pobudki o 5.30 (nawet nie najgorzej, chyba będę częściej stosować, bo oprócz upieczenia chleba trochę posprzątałam i umyłam kuchenkę, a także przygotowałam pudełka z jedzeniem do pracy, w tym szarlotkę dla współpracowników (oferty pracy przyjmuję drogą mailową ;)). Jeszcze nie próbowałam tego chleba, ale mimo pewnej niedoskonałości formy zewnętrznej (nie nacięłam, myślałam, że sam popęka, nie popękał, za to o poranku przegapiłam moment i mocno się zrumienił, ja lubię takie przypaluchy, póki kupowałam chleb, zawsze brałam takie, ale rozumiem, że są tacy, który wolą delikatnie brązowy). Spróbuję jeszcze raz go zrobić kiedyś, tym razem zgodnie z regułami sztuki, zobaczymy jaka będzie różnica.
Acha i jeszcze ciekawostka. Czemu chleb młynarza i czemu pod tą nazwą kryje się wiele różnych przepisów? Bo w założeniu ma to być chleb pieczony na resztkach z młyna, czyli szwarc, mydło i powidło w różnych proporcjach ;)
Składniki:
390 g zakwasu pszennego (aktywnego - mój był z lodówki)
440 g mąki pszennej chlebowej (dałam 650)
145 g mąki pszennej razowej
145 g mąki żytniej 720
360 ml wody
20g soli
(ja dodałam jeszcze kapkę drożdży z uwagi na młody zakwas)
Sposób przygotowania:
Wszystko oprócz soli wymieszać w misce mikserem do połączenia składników. Zostawić na 20 minut (to tzw. autoliza). Potem dodać sól i ponownie wymieszać wszystko. Przełożyć do naoliwionej miski i wyrastać 2h, w tym czasie (po 1h) złożyć. Uformować bochenek i wrzucić do lodówki na 8-12h, potem wyjąć i zostawić w cieple na 1-4h do czasu, aż wyrośnie o 2/3 (nie zrobiłam tego i to chyba błąd - sprawdzę), piec w naparowanym piekarniku nagrzanym do maksymalnej temp. przez 30-40 minut (moim zdaniem jeżeli za szybko się przypieka można obniżyć temp. do 230 stopni po ok. 10-15 minutach - następnym razem sprawdzę czy mam rację ;)) Gotowy jest, gdy postukan od spodu wyda głuchy odgłos.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Smakowało? - zostaw komentarz :)
Did you like it? - leave a comment :)